Kto nie cieszyłby się z przejażdżki odnowionym Range
Roverem z roku, jeśli się nie mylę, tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego szóstego? Skórzana tapicerka, unikatowy klimat
wnętrza wraz z delikatnymi i spokojnymi dźwiękami przyciszonej
muzyki. Znam jedną osobę. To ta wysoka, szczupła brunetka, która
właśnie wozi tyłek na tylnym siedzeniu tego ponad
trzydziestoletniego cuda i bazgrze w tym swoim szaro-różowym
zeszycie z misiem Teddy i jego połatanymi poduszkami, które ściskał
w puszystych łapkach. To ta niebieskooka siedemnastolatka, która na
tydzień przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego zmieniła szkołę
i miejsce zamieszkania. O tysiące mil.
Lincoln to całkiem spore
miasto położone w środkowowschodniej Anglii i liczyło jakieś
osiemdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców. Dopiero niedawno zdałam
sobie sprawę jak bardzo jestem tym miejscem zauroczona. Nie chodziło
o przyjaciół, których grono w ostatnim czasie zaczęło tragicznie
się zmniejszać, o szkołę, o te wszystkie zabytki i urokliwość
starych budynków jeszcze zza czasów Rzymian na tym terytorium.
Chodziło o samą mnie i fakt, że te ulice tak dobrze znały moje
życie.
To będzie trzecie miejsce, w którym przychodzi mi żyć
przez najbliższe trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Moja mama jest
Polką, jakiś czas temu musiałyśmy przenieść się na Wyspy, bo w
ojczystym kraju matki zostałyśmy zupełnie same, nie miałyśmy nic
do stracenia. Życie jest do dupy.
Mijałam obcych ludzi
codziennie. Przelatywały mi przed oczami ich uśmiechy, nieśmiałe
spojrzenia, nerwowy chód, rumieńce na policzkach... Ich głosy
przebijały się w moich wspomnieniach przez gęstą mgłę, która
za wszelką cenę starała się ich uciszać. I choć nie nigdy nie
zamieniliśmy słowa, ja tak bardzo pragnęłam znaleźć się tuż
przy nich. Czuć się jak w domu. Prawdziwym domu.
Phoenix nigdy
nie śpi. Ma dwa oblicza, spokojnego, harmonijnego miasta w dzień i
stolicy romantyzmu i imprez kiedy tylko zapadał mrok. Jest jak wyspa
na wyspach, żyje własnym życiem, tak bardzo odmiennym od reszty
kraju. Ponad milion ludzi, którzy zamieszkują jego powierzchnię są
tak zróżnicowaną grupą, która jednocześnie tworzy spójną
całość. Rasizm nie miał tutaj prawa bytu, człowieka z
człowiekiem nie porównywano tylko dlatego, że wierzył w coś
innego, pochodził z obcego kraju, mówił z odmiennym akcentem czy
kultywował zupełnie inne wartości. Tak przynajmniej słyszałam.
-
Już dojeżdżamy, Claudia. Za
minutę będziemy na miejscu. - usłyszałam głos wuja, kiedy
minęliśmy ostatni zakręt.
Collins,
zaczynasz nowe życie.
Jestem dzieckiem z szokującego przypadku. Wyobraźcie sobie rok
tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty. Lipiec,
dwadzieścia jeden stopni Celsjusza. Szkolenie brytyjskiej floty
wojennej na poligonie oddalonym pięćdziesiąt kilometrów od
granicy z Walią. Młody, dwudziestoletni wówczas szeregowy Trevor
Collins trafia do wojskowego szpitala z raną postrzałową kilka
centymetrów poniżej bijącego niespokojnie serca. Czerwień krwi
przebija się przez materiał munduru, ukazując swoją obecność w
postaci bordowej plamy tuż pod naszywką z nazwiskiem żołnierza.
Podbiega Ona. Dziewiętnastoletnia praktykantka z burzą brązowych
włosów na głowie i z szarością bijącą z jej dużych oczu.
Klęka przed sparaliżowanym z bólu i strachu mężczyźnie, uciska
ranę wzywając pomoc i szepcze, uspakaja. Widzi jak na jej oczach
blednie jego skóra, przymykają się powieki, wzrok staje się
rozbiegany, a dłonie opadają bezwładnie z twardego brzucha na
zimną ziemię. Krzyczy jeszcze raz. Jej palce okala ciepła ciecz,
która z sekundy na sekundę coraz intensywniej uwalnia się z ciała
poszkodowanego. Cichy jęk, stłumiony przez głośne zasysanie
powietrza. I tak to się zaczęło.
Nie widziałam ojca ponad
rok. Teraz to on dowodzi tą jednostką, zajmując się przede
wszystkim szkoleniami, a mama zrezygnowała z pracy w wojsku ze
względu na mnie, choć obie dobrze wiedziałyśmy, że jest
nieszczęśliwa. Zdałam sobie z tego sprawę w poprzednie święta,
kiedy po raz kolejny musiałyśmy spędzić je samotnie, a ona po raz
kolejny tuż przed północą zamknęła się w łazience, płacząc
do słuchawki naszego domowego telefonu. Cierpiała. Średnio
dwieście dziewięćdziesiąt dni w roku byli w rozłące. Tęsknota
wypalała ją od środka, a moja obecność zdecydowanie nie
wystarczała, by złagodzić jej zbolałą duszę. To była moja
wina.
- Pomogę ci z walizkami. - zaoferował się wuj, ponownie
wyrywając mnie z zamyślenia.
Przenoszę się do Arizony. Tak,
do stolicy pustynnej i gorącej aury. Tu miesza wujek Ralph, z żoną
Davne i dwiema córkami - Justine i Leilą, których nie wiedziałam
od czasu moich siódmych urodzin w marcu dwa tysiące trzeciego.
Między nimi były dwa lata różnicy. Leila była w ostatniej klasie
liceum. Z tego co zdążyłam się dowiedzieć poważnie zaczęła
myśleć o studiach, a dokładniej w słonecznej Kalifornii na
Stanford. I... tak. Właściwie to tyle. Koniec informacji. Natomiast
jeśli chodzi o Justine, moją równolatkę to zostałam zasypana
całą masą nowinek. A to dziewczyna dostała na koniec roku nagrodę
za wybitne osiągnięcia w chemii, a to wyjechała w wakacje na
warsztaty teatralne do Waszyngtonu albo została pochwalona za to, że
najlepiej w swoim roczniku napisała egzamin z angielskiego...
Idealnie.
Otworzyłam drzwi samochodu i przyjrzałam się
okolicy. Spokojne, ciche osiedle na pierwszy rzut oka nawet podobne
do tego, gdzie mieszkałam w Lincoln, tyle że każdy dom tutaj był
co najmniej trzy razy większy od mojego, a żaden z ogródków moich
sąsiadów nie wyglądał tak perfekcyjnie jak te tutaj.
Ja
właśnie kierowałam się bez słowa do drzwi z numerem 342. Dom był
dwupiętrowy, ogromny, z czerwonej cegły. Okalał go uroczy, biały
płotek, jak te w komediach romantycznych, gdzie pokazują parę pięć
lat później, kiedy to bawią małe bachorki i pozwalają im się
taplać w małym baseniku na werandzie. Zaczekałam na mojego
chrzestnego i weszłam do środka zaraz za nim.
- Jesteśmy! -
krzyknął i nadal trzymając w rękach moje bagaże kazał mi się
rozgościć, a sam poszedł po schodach na górę.
Salon był
utrzymany w kolorach beżu i bieli z kilkoma dodatkami zieleni. Dwie
duże, miękkie kanapy w samym centrum, ogromny, płaski telewizor i
ława, pod którą rozpościerał się szeroki, włochaty dywan.
Czułam się trochę jak w domku dla lalek. Na meblach nie było ani grama kurzu, podłoga była idealnie odkurzona, a na obiciu krzeseł nie dostrzegłam ani jednego włoska, który należałby do Coke – trzyletniego bydlaka, który oficjalnie nazywany był psem i który właśnie do mnie podbiegał, stając naprzeciw i dokładnie lustrując wzrokiem.
Czułam się trochę jak w domku dla lalek. Na meblach nie było ani grama kurzu, podłoga była idealnie odkurzona, a na obiciu krzeseł nie dostrzegłam ani jednego włoska, który należałby do Coke – trzyletniego bydlaka, który oficjalnie nazywany był psem i który właśnie do mnie podbiegał, stając naprzeciw i dokładnie lustrując wzrokiem.
- Chodź, malutki! - kucnęłam, wyciągając
ręce w jego kierunku.
Jeżeli to TO miało bronić domowego
ogniska to właśnie zapaliło się zielone światło dla złodziei.
Coke, biały, potężny i odrobinę spasiony pirenejski pies górski
nadstawiał właśnie tyłek, żebym zaczęła go drapać. Jego
sierść była przyjemnie miękka i gęsta, a samo zwierze wywaliło
wdzięcznie język z pyska i patrzyło na mnie z radością. Co
ciekawe, kiedy tylko się podniosłam on sięgał mi do pępka, a
miałam ponad metr siedemdziesiąt wzrostu. Chciałabym zobaczyć
teraz jego kojec...
W Stanach byłam wcześniej tylko dwa razy w
życiu i nigdy tak naprawdę ich nie poznałam. Moje odwiedziny
kończyły się na przesiadywaniu z dziewczynami w salonie i
objadaniu się niezdrowymi słodyczami, które pochłaniałyśmy
wtedy bez pamięci. Teraz musiałam zacząć wszystko od nowa, z
nowymi ludźmi i z masą obaw. Miałam zacząć się tu uczyć,
zawrzeć przyjaźnie, może poznać kogoś kto będzie kimś więcej,
a przede wszystkim musiałam dać rodzicom czas dla siebie po tak
długim czasie rozłąki. Dorosłam, mogłam stawić czoła dorosłemu
życiu, a co w tym było najgorsze, hello Lewston High School.
~*~
Przywitałam
się z ciotką Davne i kuzynkami po czym oficjalnie dostałam trochę
czasu na rozpakowanie. Pamiętałam ten pokój, który od nich
dostałam. Niegdyś był to szaro-beżowy, zimny pokój gościnny,
gdzie zazwyczaj sypiali rodzice, kiedy odwiedzaliśmy Dashów. Ja
zalegałam wtedy w pokoju Justine, bo miała rozkładaną kanapę pod
oknem.
Teraz to pomieszczenie diametralnie się zmieniło. Teraz
pokój wyglądał tak [klik], a po drugiej stronie stało ogromne,
dwuosobowe łóżko z biało-filotetową pościelą. Było...
idealnie.
Uśmiechnęłam się do siebie i otworzyłam jedną z
dwóch walizek, które tutaj przytargałam z Anglii.
Było chwilę
po dwunastej w południe, kiedy moje bagaże stały się puste, a
torby upchnięte w kantorku na korytarzu. Kiedy zamykałam jego drzwi
usłyszałam cichutkie, delikatne kroki tuż za mną. Zmarszczyłam
czoło i obróciłam się, sprawdzając kto się tak czai. Na piętrze
były tylko trzy pokoje, które teraz były zajęte przez mieszkające
w nim nastolatki (w tym rzecz jasna mnie) i jedna duża łazienka. Z
tego co pamiętałam na parterze były jeszcze dwie...
- Cześć,
Blada. - usłyszałam roześmiany, dziewczęcy głos, chwilę później
mierząc Leilę uważnym spojrzeniem.
Była niższą ode mnie,
długowłosą, śliczną blondynką, która teraz szeroko się do
mnie uśmiechała. Miała na sobie krótkie, białe szorty i górną
część kremowego bikini w zielone wzory, które podkreślała ładny
kształt jej piersi i świetnie współgrały z kolorem skóry. Na
nos włożyła duże przeciwsłoneczne okulary z brązowymi
oprawkami, a przez ramię przewiesiła dwa ręczniki. Blond kosmyki
upięła w wysoki kucyk, przerzucając je na lewe ramię.
- Cześć.
- zaśmiałam się cicho, odwracając w jej stronę i ignorując jej
przezwisko, którym mnie obdarowała.
Boże, jaka to chudzina...
Była drobniutka i miała bardzo ładnie wyrzeźbiony brzuch.
Patrzyłam na niego z podziwem, bo już oczyma wyobraźni widziałam
jak musiała na niego pracować. Nie miałam pojęcia czy uprawia
jakiś sport czy ma po prostu metabolizm-cud, ale poczułam ukłucie
zazdrości, że mój nie ma czegoś takiego. Jest... zwyczajny.
Płaski, ale bez żadnych atrakcji typu podkreślanie delikatnych
mięśni.
- Idziemy na słońce! - zarządziła, robiąc kilka
kroków w moją stronę i łapiąc mnie za dłoń. - Nie możesz już
pierwszego dnia nastraszyć dzieciaki lookiem zombie. Spokojnie... -
usłyszałam jej uroczy śmiech, kiedy zobaczyła moją nietęgą
minę. - Idziemy do ogrodu. Skończyłaś się wprowadzać?
-
Tak... - szepnęłam niepewnie, a ona dotknęła mojego ramienia.
-
W takim razie daję ci pięć minut! Czekam na dole.
Leżałyśmy plackiem na leżakach od jakiś dwudziestu minut i
słuchałyśmy muzyki. Leila cicho nuciła melodię, a ja pozwoliłam
mojemu ciału delikatnie podrygiwać w jej rytm i starałam się nie
myśleć za wiele o kontraście jaki między nami się właśnie
uwidaczniał. Bladość - estetyczna opalenizna, wysoka – niska,
odrobinę spięta – rozluźniona, przestraszona – totalnie
wyluzowana. Poprawiłam brązowe włosy, które opadły mi na czoło
i westchnęłam ciężko, starając się skupić jedynie na
rozgrzewających moje ciało promieniach.
Czekałam
niecierpliwie na telefon od rodziców. Chciałam wiedzieć co u nich
słychać, jak czują się z tym, że znów pracują razem i zapewnić
ich, że u mnie wszystko w jak najlepszym porządku i żeby w końcu
bez zmartwień zaczęli cieszyć się swoją obecnością. Dotarło
też do mnie, że równe osiem miesięcy temu ostatni raz widziałam
się z tatą i to w dodatku nie na żywo, a przez kamerę i Skype'a.
Potem już tylko dzwonił... Ale zmienił się. Chociaż co ja
właściwie mogłam o nim wiedzieć. Widywałam się z nim średnio
dwa miesiące w ciągu roku, kiedy zjeżdżał na trochę do Lincoln,
tylko po to, żeby później nadal szkolić rekrutów. Przyzwyczaiłam
się...
- Cudowna pogoda. - z rozmyślań wyrwała mnie kuzynka. -
Jak sobie przypomnę moją ostatnią wizytę u ciebie i te ciągłe
deszcze i wiatr.... Brr!
- Justine nie chciała z nami
posiedzieć? - spytałam całkiem z innej beczki, przypominając
sobie o mojej równolatce, która mieszkała na końcu korytarza na
wspólnym piętrze.
Spojrzałam na dziewczynę, ale ona nawet się
nie poruszyła.
- Pytałam. Powiedziała, że może później
dołączy. - wyczułam zdenerwowanie w jej głosie i postanowiłam
podpytać o co chodzi. Może to moja wina?
- Coś się stało? -
na moje pytanie usłyszałam jedynie głośne westchnięcie.
-
Kilka dni temu trochę się posprzeczałyśmy... Chyba do tej pory
jej nie przeszło. Justine zawsze bierze wszystko za bardzo do
siebie, wiesz... Jest taka podatna. I bardzo długo chowa urazę, ale
są pewne granice, których nawet starsza siostra nie powinna
przekraczać.
- To znaczy? - podpytywałam, unosząc głowę i
opuszczając okulary odrobinę, żeby móc lepiej się jej
przyjrzeć.
Zagryzła dolną wargę, ale sekundę później się
uspokoiła, unosząc prawą dłoń do góry i bawiąc się włosami.
Nie chciała o tym gadać, a ja niepotrzebnie tak naciskałam. To
pierwszy mój dzień, to jasne, że nie do końca mi ufała nawet
jeśli byłyśmy rodziną.
- A o co może chodzić takiej
zakompleksionej siedemnastolatce? - wypaliła. - Chłopak. -
wzruszyła ramionami. - Zresztą, nieważne. - uśmiechnęła się, a
ja znów położyłam się na wznak na miękkim leżaku. - Bardzo
zestresowana przed szkołą? - zagadnęła, a jej humor jakby
odrobinę się poprawił.
Mój za to wręcz odwrotnie... Nie
wyobrażałam sobie tego, starałam się nie dopuszczać do głowy
tej myśli, póki nie nadejdzie na to czas ostateczny. Moje liceum w
Lincoln na pewno różniło się strasznie od tych amerykańskich,
chyba oglądałam za dużo filmów...
Zaśmiała się.
- Szkoła
jest naprawdę świetna. - przekonywała. - Na pewno znajdziesz
jakieś zajęcia dla siebie. Ludzi nie jest wcale tak dużo, więc
pewnie szybko odnajdziesz się w swoim roczniku. Poza tym masz tam
Justine, mnie... Jestem w ostatniej klasie, mogę robić ci plecy. -
uśmiechnęłam się, że tak się starała mnie jakoś wprowadzić w
ten klimat. - No i Homecoming
pod koniec września. Rozglądaj się za jakimś partne.... AA! -
krzyknęła nagle, przerywając w pół słowa.
Zerwałam się
szybko z miejsca do pozycji siedzącej i spojrzałam z przerażeniem
w kuzynkę, która stała się teraz... mokra. Miała wilgotne włosy
i krople wody na skórze, przez co dostała gęsiej skórki. Usta
miała uchylone, pewnie jeszcze przez szok, który spowodował
kontakt lodowatej cieczy z nagrzanym ciałem. Zaciskała dłonie w
pięści i machała nimi w górę i w dół, szepcząc pod nosem
ciche przekleństwa. Temu wszystkiemu towarzyszyły dwa głośne,
nieprzerwane męskie śmiechy. Szybko odwróciłam głowę w stronę
tego dźwięku i zobaczyłam dwójkę chłopaków w okolicach mojego
wieku, właśnie przybijali sobie piątkę w geście zwycięstwa.
-
Kretyni! - krzyknęła jeszcze raz Leila i podniosła się
błyskawicznie z miejsca od razu rzucając się w ich stronę z
uniesionymi dłońmi i groźną miną.
Niższy z chłopaków
właśnie złapał ją za przeguby, tłumacząc coś roześmiany, ale
nie słuchałam. Kiedy tamci się siłowali ja obserwowałam tego
wyższego, zginającego się w pół ze śmiechu. Miał na twarzy
ciemne okulary, więc nie byłam w stanie przeanalizować jego
twarzy, widziałam jedynie krótkie włosy koloru ciemnego blondu.
Kiedy trochę się już uspokoił, wyprostował się i zniżył głowę
w moją stronę. Od razu wróciłam wzrokiem na blondynkę i tego
czarnowłosego chłopaka. Miał najciemniejszą karnację z całej
tej trójki. Jego brodę pokrywał delikatny zarost, ale wcale mu to
nie ujmowało, wręcz przeciwnie. W połączeniu z idealnie ułożoną
fryzurą prezentował się naprawdę bardzo atrakcyjnie, a do tego
uroczy uśmiech, odsłaniający delikatnie białe zęby. Jego oczu
też nie widziałam, trudno właściwie się dziwić. Słońce tak
świeciło w oczy, że nie dało wyjść się z domu bez okularów.
-
Nie było mnie miesiąc! - powiedział nagle, teatralnie zmieniając
ton głosu – Tak mnie witasz? - wypomniał mu jej atak, ale wciąż
unosił kąciki ust.
- Spadaj. - żachnęła się Leila.
- A ja
miałem dla ciebie prezent... - pokręcił lekko głowo z udawanym
rozczarowaniem.
- Zaaaaaayn! - przeciągnęła ze śmiechem
dziewczyna, unosząc ręce i w końcu przysuwając się na tyle
blisko, by móc go objąć. Splotła dłonie na jego karku i
pozwoliła się przytulić, wystawiając w tym samym czasie język do
tego drugiego, na co wysłał jej buziaka w powietrzu. - Co dla mnie
masz? - zainteresowała się i dotknęła prawą dłonią jednej z
jego przednich kieszeni.
Mulat sięgnął do torby, która
zwisała mu z ramienia i posyłając Leili kilka niecierpliwych
spojrzeń włożył jej na głowę... Kapelusz. Brązowy, kowbojski
kapelusz tyle, że z naszywką na przodzie. Było tam logo serialu
„Strażnik Teksasu”, a pod spodem napis CHUCK'S GIRL.
Uśmiechnęłam się na widok mojej kuzynki w czymś takim, a kiedy
to zauważyła postanowiła nas sobie przedstawić, a ja czułam jak
obce spojrzenia, nagle zainteresowane moją osobą wypalają dziury w
mojej skórze...
______________
Początki to flaki z olejem, ale obiecuję, że już bardzo niedługo się to skończy! :))
Mam napisanych 7 pierwszych rozdziałów, więc wydaje mi się, że nie powinno w najbliższym czasie być żadnego zastoju! :)
______________
Początki to flaki z olejem, ale obiecuję, że już bardzo niedługo się to skończy! :))
Mam napisanych 7 pierwszych rozdziałów, więc wydaje mi się, że nie powinno w najbliższym czasie być żadnego zastoju! :)
No comments:
Post a Comment