Sunday, October 13, 2013

1. Hi Phoenix, it's me. Are you happy?

             Kto nie cieszyłby się z przejażdżki odnowionym Range Roverem z roku, jeśli się nie mylę, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego? Skórzana tapicerka, unikatowy klimat wnętrza wraz z delikatnymi i spokojnymi dźwiękami przyciszonej muzyki. Znam jedną osobę. To ta wysoka, szczupła brunetka, która właśnie wozi tyłek na tylnym siedzeniu tego ponad trzydziestoletniego cuda i bazgrze w tym swoim szaro-różowym zeszycie z misiem Teddy i jego połatanymi poduszkami, które ściskał w puszystych łapkach. To ta niebieskooka siedemnastolatka, która na tydzień przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego zmieniła szkołę i miejsce zamieszkania. O tysiące mil.

        Lincoln to całkiem spore miasto położone w środkowowschodniej Anglii i liczyło jakieś osiemdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę jak bardzo jestem tym miejscem zauroczona. Nie chodziło o przyjaciół, których grono w ostatnim czasie zaczęło tragicznie się zmniejszać, o szkołę, o te wszystkie zabytki i urokliwość starych budynków jeszcze zza czasów Rzymian na tym terytorium. Chodziło o samą mnie i fakt, że te ulice tak dobrze znały moje życie. 

To będzie trzecie miejsce, w którym przychodzi mi żyć przez najbliższe trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Moja mama jest Polką, jakiś czas temu musiałyśmy przenieść się na Wyspy, bo w ojczystym kraju matki zostałyśmy zupełnie same, nie miałyśmy nic do stracenia. Życie jest do dupy.


Mijałam obcych ludzi codziennie. Przelatywały mi przed oczami ich uśmiechy, nieśmiałe spojrzenia, nerwowy chód, rumieńce na policzkach... Ich głosy przebijały się w moich wspomnieniach przez gęstą mgłę, która za wszelką cenę starała się ich uciszać. I choć nie nigdy nie zamieniliśmy słowa, ja tak bardzo pragnęłam znaleźć się tuż przy nich. Czuć się jak w domu. Prawdziwym domu.

         Phoenix nigdy nie śpi. Ma dwa oblicza, spokojnego, harmonijnego miasta w dzień i stolicy romantyzmu i imprez kiedy tylko zapadał mrok. Jest jak wyspa na wyspach, żyje własnym życiem, tak bardzo odmiennym od reszty kraju. Ponad milion ludzi, którzy zamieszkują jego powierzchnię są tak zróżnicowaną grupą, która jednocześnie tworzy spójną całość. Rasizm nie miał tutaj prawa bytu, człowieka z człowiekiem nie porównywano tylko dlatego, że wierzył w coś innego, pochodził z obcego kraju, mówił z odmiennym akcentem czy kultywował zupełnie inne wartości. Tak przynajmniej słyszałam.

   - Już dojeżdżamy, Claudia. Za minutę będziemy na miejscu. - usłyszałam głos wuja, kiedy minęliśmy ostatni zakręt.

            Collins, zaczynasz nowe życie.


       Jestem dzieckiem z szokującego przypadku. Wyobraźcie sobie rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty. Lipiec, dwadzieścia jeden stopni Celsjusza. Szkolenie brytyjskiej floty wojennej na poligonie oddalonym pięćdziesiąt kilometrów od granicy z Walią. Młody, dwudziestoletni wówczas szeregowy Trevor Collins trafia do wojskowego szpitala z raną postrzałową kilka centymetrów poniżej bijącego niespokojnie serca. Czerwień krwi przebija się przez materiał munduru, ukazując swoją obecność w postaci bordowej plamy tuż pod naszywką z nazwiskiem żołnierza. Podbiega Ona. Dziewiętnastoletnia praktykantka z burzą brązowych włosów na głowie i z szarością bijącą z jej dużych oczu. Klęka przed sparaliżowanym z bólu i strachu mężczyźnie, uciska ranę wzywając pomoc i szepcze, uspakaja. Widzi jak na jej oczach blednie jego skóra, przymykają się powieki, wzrok staje się rozbiegany, a dłonie opadają bezwładnie z twardego brzucha na zimną ziemię. Krzyczy jeszcze raz. Jej palce okala ciepła ciecz, która z sekundy na sekundę coraz intensywniej uwalnia się z ciała poszkodowanego. Cichy jęk, stłumiony przez głośne zasysanie powietrza. I tak to się zaczęło.

           Nie widziałam ojca ponad rok. Teraz to on dowodzi tą jednostką, zajmując się przede wszystkim szkoleniami, a mama zrezygnowała z pracy w wojsku ze względu na mnie, choć obie dobrze wiedziałyśmy, że jest nieszczęśliwa. Zdałam sobie z tego sprawę w poprzednie święta, kiedy po raz kolejny musiałyśmy spędzić je samotnie, a ona po raz kolejny tuż przed północą zamknęła się w łazience, płacząc do słuchawki naszego domowego telefonu. Cierpiała. Średnio dwieście dziewięćdziesiąt dni w roku byli w rozłące. Tęsknota wypalała ją od środka, a moja obecność zdecydowanie nie wystarczała, by złagodzić jej zbolałą duszę. To była moja wina.

   - Pomogę ci z walizkami. - zaoferował się wuj, ponownie wyrywając mnie z zamyślenia.

          Przenoszę się do Arizony. Tak, do stolicy pustynnej i gorącej aury. Tu miesza wujek Ralph, z żoną Davne i dwiema córkami - Justine i Leilą, których nie wiedziałam od czasu moich siódmych urodzin w marcu dwa tysiące trzeciego. Między nimi były dwa lata różnicy. Leila była w ostatniej klasie liceum. Z tego co zdążyłam się dowiedzieć poważnie zaczęła myśleć o studiach, a dokładniej w słonecznej Kalifornii na Stanford. I... tak. Właściwie to tyle. Koniec informacji. Natomiast jeśli chodzi o Justine, moją równolatkę to zostałam zasypana całą masą nowinek. A to dziewczyna dostała na koniec roku nagrodę za wybitne osiągnięcia w chemii, a to wyjechała w wakacje na warsztaty teatralne do Waszyngtonu albo została pochwalona za to, że najlepiej w swoim roczniku napisała egzamin z angielskiego... Idealnie.

         Otworzyłam drzwi samochodu i przyjrzałam się okolicy. Spokojne, ciche osiedle na pierwszy rzut oka nawet podobne do tego, gdzie mieszkałam w Lincoln, tyle że każdy dom tutaj był co najmniej trzy razy większy od mojego, a żaden z ogródków moich sąsiadów nie wyglądał tak perfekcyjnie jak te tutaj.

       Ja właśnie kierowałam się bez słowa do drzwi z numerem 342. Dom był dwupiętrowy, ogromny, z czerwonej cegły. Okalał go uroczy, biały płotek, jak te w komediach romantycznych, gdzie pokazują parę pięć lat później, kiedy to bawią małe bachorki i pozwalają im się taplać w małym baseniku na werandzie. Zaczekałam na mojego chrzestnego i weszłam do środka zaraz za nim.

   - Jesteśmy! - krzyknął i nadal trzymając w rękach moje bagaże kazał mi się rozgościć, a sam poszedł po schodach na górę.

        Salon był utrzymany w kolorach beżu i bieli z kilkoma dodatkami zieleni. Dwie duże, miękkie kanapy w samym centrum, ogromny, płaski telewizor i ława, pod którą rozpościerał się szeroki, włochaty dywan.
            Czułam się trochę jak w domku dla lalek. Na meblach nie było ani grama kurzu, podłoga była idealnie odkurzona, a na obiciu krzeseł nie dostrzegłam ani jednego włoska, który należałby do Coke – trzyletniego bydlaka, który oficjalnie nazywany był psem i który właśnie do mnie podbiegał, stając naprzeciw i dokładnie lustrując wzrokiem.

   - Chodź, malutki! - kucnęłam, wyciągając ręce w jego kierunku.

       Jeżeli to TO miało bronić domowego ogniska to właśnie zapaliło się zielone światło dla złodziei. Coke, biały, potężny i odrobinę spasiony pirenejski pies górski nadstawiał właśnie tyłek, żebym zaczęła go drapać. Jego sierść była przyjemnie miękka i gęsta, a samo zwierze wywaliło wdzięcznie język z pyska i patrzyło na mnie z radością. Co ciekawe, kiedy tylko się podniosłam on sięgał mi do pępka, a miałam ponad metr siedemdziesiąt wzrostu. Chciałabym zobaczyć teraz jego kojec...

    W Stanach byłam wcześniej tylko dwa razy w życiu i nigdy tak naprawdę ich nie poznałam. Moje odwiedziny kończyły się na przesiadywaniu z dziewczynami w salonie i objadaniu się niezdrowymi słodyczami, które pochłaniałyśmy wtedy bez pamięci. Teraz musiałam zacząć wszystko od nowa, z nowymi ludźmi i z masą obaw. Miałam zacząć się tu uczyć, zawrzeć przyjaźnie, może poznać kogoś kto będzie kimś więcej, a przede wszystkim musiałam dać rodzicom czas dla siebie po tak długim czasie rozłąki. Dorosłam, mogłam stawić czoła dorosłemu życiu, a co w tym było najgorsze, hello Lewston High School.







~*~





        Przywitałam się z ciotką Davne i kuzynkami po czym oficjalnie dostałam trochę czasu na rozpakowanie. Pamiętałam ten pokój, który od nich dostałam. Niegdyś był to szaro-beżowy, zimny pokój gościnny, gdzie zazwyczaj sypiali rodzice, kiedy odwiedzaliśmy Dashów. Ja zalegałam wtedy w pokoju Justine, bo miała rozkładaną kanapę pod oknem.

            Teraz to pomieszczenie diametralnie się zmieniło. Teraz pokój wyglądał tak [klik], a po drugiej stronie stało ogromne, dwuosobowe łóżko z biało-filotetową pościelą. Było... idealnie.

Uśmiechnęłam się do siebie i otworzyłam jedną z dwóch walizek, które tutaj przytargałam z Anglii.
Było chwilę po dwunastej w południe, kiedy moje bagaże stały się puste, a torby upchnięte w kantorku na korytarzu. Kiedy zamykałam jego drzwi usłyszałam cichutkie, delikatne kroki tuż za mną. Zmarszczyłam czoło i obróciłam się, sprawdzając kto się tak czai. Na piętrze były tylko trzy pokoje, które teraz były zajęte przez mieszkające w nim nastolatki (w tym rzecz jasna mnie) i jedna duża łazienka. Z tego co pamiętałam na parterze były jeszcze dwie...

  - Cześć, Blada. - usłyszałam roześmiany, dziewczęcy głos, chwilę później mierząc Leilę uważnym spojrzeniem.

Była niższą ode mnie, długowłosą, śliczną blondynką, która teraz szeroko się do mnie uśmiechała. Miała na sobie krótkie, białe szorty i górną część kremowego bikini w zielone wzory, które podkreślała ładny kształt jej piersi i świetnie współgrały z kolorem skóry. Na nos włożyła duże przeciwsłoneczne okulary z brązowymi oprawkami, a przez ramię przewiesiła dwa ręczniki. Blond kosmyki upięła w wysoki kucyk, przerzucając je na lewe ramię.

  - Cześć. - zaśmiałam się cicho, odwracając w jej stronę i ignorując jej przezwisko, którym mnie obdarowała.

          Boże, jaka to chudzina... Była drobniutka i miała bardzo ładnie wyrzeźbiony brzuch. Patrzyłam na niego z podziwem, bo już oczyma wyobraźni widziałam jak musiała na niego pracować. Nie miałam pojęcia czy uprawia jakiś sport czy ma po prostu metabolizm-cud, ale poczułam ukłucie zazdrości, że mój nie ma czegoś takiego. Jest... zwyczajny. Płaski, ale bez żadnych atrakcji typu podkreślanie delikatnych mięśni.

   - Idziemy na słońce! - zarządziła, robiąc kilka kroków w moją stronę i łapiąc mnie za dłoń. - Nie możesz już pierwszego dnia nastraszyć dzieciaki lookiem zombie. Spokojnie... - usłyszałam jej uroczy śmiech, kiedy zobaczyła moją nietęgą minę. - Idziemy do ogrodu. Skończyłaś się wprowadzać?

   - Tak... - szepnęłam niepewnie, a ona dotknęła mojego ramienia.

   - W takim razie daję ci pięć minut! Czekam na dole.








               Leżałyśmy plackiem na leżakach od jakiś dwudziestu minut i słuchałyśmy muzyki. Leila cicho nuciła melodię, a ja pozwoliłam mojemu ciału delikatnie podrygiwać w jej rytm i starałam się nie myśleć za wiele o kontraście jaki między nami się właśnie uwidaczniał. Bladość - estetyczna opalenizna, wysoka – niska, odrobinę spięta – rozluźniona, przestraszona – totalnie wyluzowana. Poprawiłam brązowe włosy, które opadły mi na czoło i westchnęłam ciężko, starając się skupić jedynie na rozgrzewających moje ciało promieniach.

              Czekałam niecierpliwie na telefon od rodziców. Chciałam wiedzieć co u nich słychać, jak czują się z tym, że znów pracują razem i zapewnić ich, że u mnie wszystko w jak najlepszym porządku i żeby w końcu bez zmartwień zaczęli cieszyć się swoją obecnością. Dotarło też do mnie, że równe osiem miesięcy temu ostatni raz widziałam się z tatą i to w dodatku nie na żywo, a przez kamerę i Skype'a. Potem już tylko dzwonił... Ale zmienił się. Chociaż co ja właściwie mogłam o nim wiedzieć. Widywałam się z nim średnio dwa miesiące w ciągu roku, kiedy zjeżdżał na trochę do Lincoln, tylko po to, żeby później nadal szkolić rekrutów. Przyzwyczaiłam się...

   - Cudowna pogoda. - z rozmyślań wyrwała mnie kuzynka. - Jak sobie przypomnę moją ostatnią wizytę u ciebie i te ciągłe deszcze i wiatr.... Brr!

   - Justine nie chciała z nami posiedzieć? - spytałam całkiem z innej beczki, przypominając sobie o mojej równolatce, która mieszkała na końcu korytarza na wspólnym piętrze.

Spojrzałam na dziewczynę, ale ona nawet się nie poruszyła.

   - Pytałam. Powiedziała, że może później dołączy. - wyczułam zdenerwowanie w jej głosie i postanowiłam podpytać o co chodzi. Może to moja wina?

   - Coś się stało? - na moje pytanie usłyszałam jedynie głośne westchnięcie.

   - Kilka dni temu trochę się posprzeczałyśmy... Chyba do tej pory jej nie przeszło. Justine zawsze bierze wszystko za bardzo do siebie, wiesz... Jest taka podatna. I bardzo długo chowa urazę, ale są pewne granice, których nawet starsza siostra nie powinna przekraczać.

   - To znaczy? - podpytywałam, unosząc głowę i opuszczając okulary odrobinę, żeby móc lepiej się jej przyjrzeć.

          Zagryzła dolną wargę, ale sekundę później się uspokoiła, unosząc prawą dłoń do góry i bawiąc się włosami. Nie chciała o tym gadać, a ja niepotrzebnie tak naciskałam. To pierwszy mój dzień, to jasne, że nie do końca mi ufała nawet jeśli byłyśmy rodziną.

   - A o co może chodzić takiej zakompleksionej siedemnastolatce? - wypaliła. - Chłopak. - wzruszyła ramionami. - Zresztą, nieważne. - uśmiechnęła się, a ja znów położyłam się na wznak na miękkim leżaku. - Bardzo zestresowana przed szkołą? - zagadnęła, a jej humor jakby odrobinę się poprawił.

          Mój za to wręcz odwrotnie... Nie wyobrażałam sobie tego, starałam się nie dopuszczać do głowy tej myśli, póki nie nadejdzie na to czas ostateczny. Moje liceum w Lincoln na pewno różniło się strasznie od tych amerykańskich, chyba oglądałam za dużo filmów...

Zaśmiała się.

   - Szkoła jest naprawdę świetna. - przekonywała. - Na pewno znajdziesz jakieś zajęcia dla siebie. Ludzi nie jest wcale tak dużo, więc pewnie szybko odnajdziesz się w swoim roczniku. Poza tym masz tam Justine, mnie... Jestem w ostatniej klasie, mogę robić ci plecy. - uśmiechnęłam się, że tak się starała mnie jakoś wprowadzić w ten klimat. - No i Homecoming pod koniec września. Rozglądaj się za jakimś partne.... AA! - krzyknęła nagle, przerywając w pół słowa.

          Zerwałam się szybko z miejsca do pozycji siedzącej i spojrzałam z przerażeniem w kuzynkę, która stała się teraz... mokra. Miała wilgotne włosy i krople wody na skórze, przez co dostała gęsiej skórki. Usta miała uchylone, pewnie jeszcze przez szok, który spowodował kontakt lodowatej cieczy z nagrzanym ciałem. Zaciskała dłonie w pięści i machała nimi w górę i w dół, szepcząc pod nosem ciche przekleństwa. Temu wszystkiemu towarzyszyły dwa głośne, nieprzerwane męskie śmiechy. Szybko odwróciłam głowę w stronę tego dźwięku i zobaczyłam dwójkę chłopaków w okolicach mojego wieku, właśnie przybijali sobie piątkę w geście zwycięstwa.

- Kretyni! - krzyknęła jeszcze raz Leila i podniosła się błyskawicznie z miejsca od razu rzucając się w ich stronę z uniesionymi dłońmi i groźną miną.

              Niższy z chłopaków właśnie złapał ją za przeguby, tłumacząc coś roześmiany, ale nie słuchałam. Kiedy tamci się siłowali ja obserwowałam tego wyższego, zginającego się w pół ze śmiechu. Miał na twarzy ciemne okulary, więc nie byłam w stanie przeanalizować jego twarzy, widziałam jedynie krótkie włosy koloru ciemnego blondu. Kiedy trochę się już uspokoił, wyprostował się i zniżył głowę w moją stronę. Od razu wróciłam wzrokiem na blondynkę i tego czarnowłosego chłopaka. Miał najciemniejszą karnację z całej tej trójki. Jego brodę pokrywał delikatny zarost, ale wcale mu to nie ujmowało, wręcz przeciwnie. W połączeniu z idealnie ułożoną fryzurą prezentował się naprawdę bardzo atrakcyjnie, a do tego uroczy uśmiech, odsłaniający delikatnie białe zęby. Jego oczu też nie widziałam, trudno właściwie się dziwić. Słońce tak świeciło w oczy, że nie dało wyjść się z domu bez okularów.

   - Nie było mnie miesiąc! - powiedział nagle, teatralnie zmieniając ton głosu – Tak mnie witasz? - wypomniał mu jej atak, ale wciąż unosił kąciki ust.

    - Spadaj. - żachnęła się Leila.

    - A ja miałem dla ciebie prezent... - pokręcił lekko głowo z udawanym rozczarowaniem.

   - Zaaaaaayn! - przeciągnęła ze śmiechem dziewczyna, unosząc ręce i w końcu przysuwając się na tyle blisko, by móc go objąć. Splotła dłonie na jego karku i pozwoliła się przytulić, wystawiając w tym samym czasie język do tego drugiego, na co wysłał jej buziaka w powietrzu. - Co dla mnie masz? - zainteresowała się i dotknęła prawą dłonią jednej z jego przednich kieszeni.

              Mulat sięgnął do torby, która zwisała mu z ramienia i posyłając Leili kilka niecierpliwych spojrzeń włożył jej na głowę... Kapelusz. Brązowy, kowbojski kapelusz tyle, że z naszywką na przodzie. Było tam logo serialu „Strażnik Teksasu”, a pod spodem napis CHUCK'S GIRL. Uśmiechnęłam się na widok mojej kuzynki w czymś takim, a kiedy to zauważyła postanowiła nas sobie przedstawić, a ja czułam jak obce spojrzenia, nagle zainteresowane moją osobą wypalają dziury w mojej skórze...




______________
Początki to flaki z olejem, ale obiecuję, że już bardzo niedługo się to skończy! :))
Mam napisanych 7 pierwszych rozdziałów, więc wydaje mi się, że nie powinno w najbliższym czasie być żadnego zastoju! :)

No comments:

Post a Comment