Srebro i błękit
"Człowiek walczy by przetrwać, a nie po to, by się poddać." P. Coelho.
Louis
oficjalnie nienawidzi swojego życia. Jest zbyt tłoczne, zbyt chaotyczne i zbyt
obce - zdecydowanie za bardzo "zbyt". Nienawidzi wszystkiego, co
dzieje się wokół jego osoby, co (na szczęście) powoli jednak się zmienia. Z
tygodnia na tydzień Louis staje się mniej "zbyt".
Media
powoli tracą nim zainteresowanie, kiedy żmudnie, lecz konsekwentnie wróżą mu
poniżającą przyszłość. Louis nie ma o tym zdania, bo według niego media są
głównym przedstawicielem stanu "zbyt" - zbyt kłamliwe, zbyt
szydercze, zbyt bezwzględne. Louis zna naprawdę wiele przymiotników, jakimi
mógłby je określić (w większości są to jednak epitety, które zostałyby
ocenzurowane we wszystkim, co ma jakikolwiek związek z ludźmi, którzy kochają
"zbyt").
Louis
"zbyt" Tomlinson jest pisarzem. Tak, pisarzem. Facetem z notatnikiem,
słownikiem synonimów w kieszeni i grawerowanym piórem od matki z okazji wydania
pierwszej powieści. I tak, pisarzem, który nigdy tego nie używał.
Życie
Louisa "zbyt" Tomlinsona można podzielić na etap "przed" i etap
"po". Etap pierwszy przedstawia wesołego, młodego studenta ze
zdecydowanie zbyt dużą tolerancją na alkohol i zbyt dużym gronem przyjaciół.
Zakochanego w najpiękniejszej dziewczynie na roku - niejakiej Megan Freedom, a
ich związek owocuje latami szczęścia, radości i dobrej zabawy. Etap drugi
zaczyna się niedługo później, parę miesięcy przed wydaniem trzeciej powieści
Tomlinsona - w dniu przesilenia.
Wiwatów,
oklasków i gratulacji nie było końca, kiedy jego powieść krążyła wśród tych,
które New York Times przegląda, by później zdecydować, czy warto umieścić ją na
liście bestsellerów. Kiedy NYT myślało o tym jak wysoko umieścić jego dzieło
Louis myślał o tym jak wysoko musiałby się wspiąć, żeby zginąć przy skoku.
Jedyne
co łączy etap "przed" i "po" to skłonności przesadnej
miłości do alkoholu, seksu i okazjonalnie hazardu, choć to bardziej w celach
rozrywkowych. Nie ma już studiów, nie ma dobrej zabawy, nie ma grona przyjaciół
i nie ma Megan. Jest tylko Louis "zbyt" Tomlinson.
Ma
trzydzieści lat. Tak, to trochę więcej niż dwadzieścia, ale wciąż mniej niż
czterdzieści. Jest to wiek, kiedy pierwsze dziecko kończy robić w pieluchę, a
następne straszy matkę każdej nocy, że dziś jest dzień, w którym ma opuścić
ciepłą posadkę wewnątrz najważniejszej kobiety jego życia. To wiek, w którym
dostaje się pierwszy sensowny awans, który naprawdę zmienia coś w karierze i
początek okresu powrotu do dzieciństwa (objawia się zakupami w sklepach dla
młodzieży i zamiany eleganckich sztybletów na conversy i białe nike). Louis wybrał
vansy.
Kolejną
ciekawostką z życia Tomlinsona jest jego twórczość. Oprócz wydanych przed laty
trzech powieści na jego dysku twardym można znaleźć perełki takie jak
"gówno.doc", "pieprzone gówno.doc", "pieprzone gówno,
r.2.doc", czy wyśmiewczy folder "inspiracja" skrywający 20gb
świeżutkiego porno.
Kiedy
wpisuje się w wyszukiwarkę hasło "Louis Tomlinson" Google pokazuje następujące podpowiedzi:
"twitter", "alkoholikiem", "nago" i
"ćpa". Cóż, pogodził się już ze swoją nieistniejącą dobrą opinią.
Tak
naprawdę to niewiele go to obchodzi. Nauczył się już, że życie według zasad
innych i według schematu dobrego, porządnego człowieka nie ma sensu, kiedy
czuje się w konflikcie z samym sobą. Nie jest dobrym, a tym bardziej porządnym
człowiekiem, więc zabijcie go, ale będzie robił to, co jest zgodne z jego
własnym "ja".
Louis
mieszka w stolicy dobrej zabawy, tolerancji, pozornego bezprawia i rowerów. W
stolicy rzek, łodzi, ciasnych, kolorowych kamieniczek i deptaku wyłożonego
kostką brukową. Louis mieszka w stolicy Holandii - w Amsterdamie.
Można
to było spokojnie przewidzieć, kiedy postanowił odwiedzić to miejsce kilka lat
temu, przy okazji wydania drugiej książki. Pojechał tam wówczas ze swoją
dziewczyną i pomniejszoną grupką przyjaciół, która mogła pozwolić sobie na taką
wycieczkę. Mieszkali w jakiemś niedużym hotelu, który wydawał się zbyt
pretensjonalny jak na jego gust, ale Louis w tamtymczasie nie miał wielu okazji
do bycia trzeźwym, więc stosunkowo prędko udało mu się z tym pogodzić. Pamięta
jak przez mgłę wieczór, w którym razem ze swoim przyjacielem Nickiem zostawili
resztę ekipy, pędząc w stronę Dzielnicy Czerwonych Świateł. Megan nigdy się o
tym nie dowiedziała.
Zostało
kilka tygodni do nadejścia wiosny. Na ziemi wciąż leży śnieg, ale dni powoli
zaczynają się wydłużać. I jest więcej słońca.
Louis
skończył rozmawiać ze swoim wydawcą równe dwadzieścia trzy minuty temu, a od
dwudziestu dwóch nie posiada już telefonu komórkowego. Zostawia porozrzucane części komórki na
podłodze w salonie i wkłada trampki oraz ciemnoszarą zimową kurtkę. Zdaje sobie
sprawę, że kiedy tylko wyjdzie na zewnątrz jego stopy zamarzną a uszy zaczną
płonąć żywym ogniem, ale nie potrafi się tym przejąć. W zasadzie nie potrafi
czymkolwiek się przejąć.
Jego
wściekłość opuszcza ciało kilka chwil później, kiedy mroźny, lutowy wiatr uderza
w jego twarz. Teraz jego wnętrze wypełnia zapach świeżego zimowego powietrza i
krwi, kiedy zbyt mocno zagryza dolną wargę. Nie spodziewał się, że będzie aż
tak zimno.
Mimo
wszystko wciąż idzie. Zapina wyżej kurtkę, zaciskając dłonie w pięści i
wkładając je do ciepłych kieszeni. Idzie przez śnieg, mimo że pół metra dalej
ścieżka została już oczyszczona. Czuje jak jego trampki przemakają, jak jego
stopy powoli sztywnieją, ale Louis nadal idzie. Wie, że musi.
Nie
jest mu już nawet przykro. Kłótnie z wydawcą zdarzają mu się coraz częściej a
groźby wycofania oferty narastają. Księga jego skarg i zażaleń piętrzy się niewdzięcznie
na zakurzonym biurku. Louis już go nie sprząta. Nawet tam nie podchodzi.
Nogi
same prowadzą go w stronę parku. Mija po drodze bar, w którym spędza regularnie
kilka wieczorów tygodniowo i gdzie daje się ogrywać w bilard. Dobrze zna
właściciela - Smitha, który jak i on osiedlił się tu po ucieczce z kraju
Królowej. Smith nie był zbyt "zbyt".
Kiedy
jego nos zaczyna szczypać i czuje, że naprawdę potrzebuje chusteczki w końcu na
chwilę przystaje. Wyciąga z kieszeni pomiętą paczkę papierosów, którą ściskał w
dłoni całą drogę. Wyjmuje jednego i drżącą ręką odpala, zaciągając się pierwszy
raz od prawie czterdziestu minut. Od razu jest mu lżej.
Rozgląda
się, delektując się uczuciem dymu rozgrzewającego jego płuca. Trochę chce mu
się kaszleć, więc robi to, nie siląc się nawet by zasłonić usta. Patrzy smętnie
na pusty park, na zaśnieżone ławki, na łyse gałęzie drzew i na marznącą rzekę.
Zima jest ZBYT smutna.
Pociąga
nosem i robi kilka kroków w miejscu, bo jego stopy zaczynają już boleć, ale
Louisa to nie martwi - w końcu nie raz już spędzał noce na zewnątrz w swoich
starych, poczciwych vansach. Pali spokojnie, co chwilę pokasłując i
przeczesując palcami swoje przydługie włosy, których nie strzygł od ośmiu
miesięcy. Wie, że wygląda źle - stare buty, nieogolony zarost, brudne włosy,
które wyglądały jak brzydkie strąki spływające wzdłuż jego szczupłej twarzy.
Jest chudy, jeszcze chudszy niż w święta, jego uda powoli zaczynają przypominać
dwa krzywe patyki. Jego dżinsy są podarte, a kurtka ma plamę po wczorajszym
piwie na dole przy zamku i coś czerwonego co podejrzewa pozostałością z
wczorajszych zamówionych frytek w KFC.
Rzuca
niedopałek na śnieg i nie rusza się by go przydeptać. Nawet nie wie która jest
godzina. Południe? Druga? Wciąż świeci słońce.
Skieruj się na północ i obserwuj swój cień.
Prycha. Co za pieprzona
bzdura.
- Tu
jesteś! - słyszy za sobą i odruchowo obraca się na znajomo brzmiący, kobiecy
głos.
Serce
Louisa staje w miejscu na kilka milisekund tylko po to, by za chwilę powrócić
do normalnego rytmu.
Już
nawet nie czuje zawodu.
Widzi
jakąś młodą kobietą odzianą w elegancki bordowy płaszcz, odwróconą profilem i
pochylającą się nad czymś za ośnieżoną ławką kilka metrów za nim. Unosi brew, a
kiedy dostrzega ciemnobrązowe włosy wzdycha znudzony może odrobinę bardziej niż
zazwyczaj. Widział ją wszędzie.
-
Jesteś głodny? - znów się odzywa i wyciąga rękę. Jej dłoń jest niewielka,
okryta czarną rękawiczką. - Chodź do mnie, nie skrzywdzę cię.
Przełyka
ślinę i zaczyna zastanawiać się, czy ta kobieta jak i on widzi rzeczy, których nie ma, ale przerywa mu urocze, ciche
miauknięcie. Kot.
Zza
ławki wyłania się szara główka małego kocura, który niepewnie wtula się w
materiał rękawiczki. Louis coś w tym widzi, coś nie pozwala mu odwrócić wzroku,
coś sprawia, że sam czuje dotyk na swoim policzku. Nie, przecież jest
paranoikiem, prawda?
-
Jesteś tu sam? - kobieta ponownie odzywa się do zwierzęcia, ale jej głos się
zmienia. Jest cichszy, lecz odważniejszy, bardziej subtelny. Kot jej ufa,
robiąc jeszcze jeden mały krok i całkiem przytulając się do jej dłoni. Louisowi
wydaje się jakby gdzieś już to słyszał, jakby już to znał, ale skąd..?
Kobieta
chichocze, kiedy kotek zaczyna pomrukiwać, a Louis robi krok w jej stronę.
Powinien?
- Mam
coś dla ciebie. - szepcze, a on po prostu nie może się powstrzymać.
- Może
być chory. - wymyka mu się nim w ogóle zdąży to przemyśleć.
Zyskuje
spojrzenie.
TO
spojrzenie. Spojrzenie zdecydowanie "zbyt".
Jest
przytłoczony. Autentycznie. Jest to ten rodzaj przytłoczenia, kiedy spotykasz w
kawiarni swojego starego przyjaciela albo kiedy mama piecze twoje ulubione
ciasto a ty zupełnie się tego nie spodziewasz. Czujesz coś. Cokolwiek.
Jej oczy mają niesamowity
kolor. Są srebrne. Srebrno-niebieskie gwoli ścisłości. Są duże, Boże, ogromne i w tej chwili lekko
przymknięte. W chwili, w której szeroki, spokojny uśmiech gości na jej ustach,
a Louis nie potrafi się już odnaleźć. Jej kości policzkowe są delikatnie
podkreślone subtelnym makijażem, a ułożone w luźne fale włosy pięknie okalają
jej bladą twarz. Louisowi robi się odrobinę cieplej.
- Nie
sądzę. - odpowiada, a jej głos wydaje się być tak odległy od tego, którego
użyła w rozmowie z kotem. Mężczyzna już nawet zapomina co mówił wcześniej.
Zwierze wciąż daje jej się głaskać, a mruczenie staje się coraz głośniejsze.
Kobieta odwraca wzrok z powrotem na kota. - Myślę, że jest po prostu głodny i
troszkę samotny.
Drugą
ręką wyjmuje z małej torebki saszetkę z suchą kocią karmą.
- Pomożesz
mi? - pyta i znów spogląda na Louisa, którego właśnie wryło w ziemię.
Nie wie
co się z nim dzieje, kiedy marszczy czoło, ale podchodzi do niej tych kilka
kroków.
Nic nie
rozumie.
Nie zna
jej, nie ma pojęcia kim może być. Widzi jej eleganckie ubranie, perfekcyjny
makijaż, starannie ułożone włosy i nic nie rozumie. Louis jest biedakiem, który
wygląda jakby coś go właśnie przejechało i zapewne nie pachnie zbyt dobrze,
ponieważ szczerze mówiąc nawet nie pamięta kiedy ostatnio brał prysznic. Nie
rozumie dlaczego właśnie dostaje od niej kolejny cudowny uśmiech, który gdzieś
w środku trochę go ogrzewa. Patrzy na jej twarz, podziwiając każdy pojedynczy
element, każdy pojedynczy skrawek zarumienionego policzka. A ona pozwala mu na
to przez chwilę nim nie łapie jego nadgarstka i nie przyciąga w swoją stronę,
kiedy przy niej kuca.
- Daj
mi rękę. - prosi, a on nawet nie wie co właśnie się dzieje.
Kobieta
prostuje jego skostniałe z zimna palce i wysypuje na nie odrobinę karmy. Louis
nie bardzo czuje jej fakturę, ponieważ jest jakieś minus piętnaście stopni, w
dodatku dosłownie chwilę temu palił i jest pewien, że nawet nie potrafiłby
złapać nimi kluczy od mieszkania. Ale
ona wciąż go dotyka i posyła kolejny uspakajający uśmiech nim nie kieruje
delikatnie jego dłoni w stronę zaintrygowanego całą sytuacją zwierzątka.
Dopiero kiedy czuje na skórze gorący, koci język odrobinę ożywa.
Kotek
łapczywie połyka kolejne chrupki i liże jego palce, a coś osiada na jego sercu.
-
Jestem Louis. - odzywa się głupio, kiedy na jego dłoni ląduje kolejna porcja
karmy.
Długo
nie dostaje odpowiedzi, więc odciąga wzrok od uroczego kotka i ląduje nim na
niej.
Dostaje
tylko uprzejme skinięcie głową i... I tyle.
Kot
nadal je.
-
Powiedz mi, Louis - odzywa się tym swoim cudownie kojącym głosem dopiero po
kilku dłuższych chwilach. - myślisz, że jest tu sam? - wskazuje brodą na
kocura, który teraz łasi się o jego palce. Tomlinson czuje, że już może nimi
poruszać.
To
pytanie trochę go zaskakuje, ponieważ oczekiwał, że również ona poda mu swoje
imię, a potem odejdą w stronę zachodzącego słońca jak w tanich, holenderskich
krótkometrażówkach.
Czuje
miękkie futerko na swojej skórze i przebiega palcami za uszami ich towarzysza.
Czuje jak jego małe ciałko drży przy mruczeniu.
- Nie
wydaje mi się, nie boi się mnie. Nas. - poprawia się, ale w odpowiedzi dostaje
tylko kolejne skinięcie głową.
- To
nie oznacza, że nie jest sam.
-
Zdziczałby i nie podszedł tak po prostu do obcych ludzi. Moja przyjaciółka
miała kiedyś kota, nie był zbyt towarzyski.
Kobieta
ponownie chichocze i Louis nic nie może poradzić na to, że odwzajemnia mały
uśmiech.
- Ten
wydaje się być bardzo przyjacielski.
Faktycznie,
kot już prawie siedzi na jego kolanach.
-
Pewnie wyczuł, że jestem wegetarianinem.
- sili się na żart i wie, że podjął dobrą decyzję, kiedy otrzymuję
uroczy śmiech.
-
Pewnie wyczuł, że jesteś dobrym człowiekiem.
- Nie
ja go nakarmiłem.
- Ale
nie przeszedłeś obojętnie, kiedy go zobaczyłeś. - uśmiecha się i także wyciąga
dłoń, by pogłaskać sierściucha.
Kiedy zobaczyłem Ciebie.
- Jak ci na imię? - wymyka
się z jego ust (znów) zanim jego mózg zdąży to przetworzyć.
Cisza.
Głaszczą
zwierzę w milczeniu nim kobieta nie podnosi się z kucek i nie poprawia swojego
płaszcza. Louis automatycznie idzie w jej ślady.
Ma
chwilę czasu, by znów jej się przyjrzeć. Nie chce kończyć tej rozmowy, nie chce
się z nią żegnać z myślą o tym, że prawdopodobnie już jej nie zobaczy. Nie zna
jej, nie wie kim jest, ale coś ciągnie go w jej stronę, kiedy patrzy w jej niesamowite
tęczówki, badając ile kolorów jest stanie w nich dojrzeć. Przez chwilę nawet zapomniał. Zapomniał kim jest, zapomniał
o tym, że jest "zbyt", nie myślał o tym, co przeszedł. Nie znał tego
uczucia, ale nie chciał, żeby odchodziło.
Z
drugiej jednak strony zdaje sobie sprawę, że taka kobieta nie spojrzy na
takiego mężczyznę.
Ale
przecież już spojrzała.
- Do
jutra, Louisie. - mówi uprzejmie i odwraca się na pięcie idąc w przeciwną
stronę.
Kot
zaczyna miauczeć.
***
Louis
dziś czuje się zdecydowanie lepiej. Wziął rano długi, gorący prysznic, ogolił
się i nawet ułożył włosy. Wyprał swoją kurtkę i znalazł w szafie stare,
nieużywane od trzech lat sztyblety i parę czarnych, ciepłych rękawiczek.
Myślał
o niej cały wieczór. Przede wszystkim co miała na myśli poprzez "do
jutra", bo przecież skąd mogła wiedzieć, że przyjdzie. Z drugiej strony,
kiedy odrobinę dłużej się nad tym zastanowił to dopuścił do siebie myśl, że
mógł być dość oczywisty. Ta kobieta miała w sobie to coś, miała w sobie swgo
rodzaju ciepło, delikatność i piękno. Louis nie ma pojęcia jak mógł to wyczuć w
czasie karmienia z nią kota, ale czuł i to było najważniejsze. To było jedyne o
czym potrafił teraz myśleć.
Wyszedł
z domu, kiedy tylko doprowadził się do porządku. Myślał o tym co powie jej,
kiedy znów się spotkają, czy znów będą szukać kota, czy w końcu zdradzi mu
swoje imię. Czy znów zapomni.
W
drodze do parku idzie jeszcze przez mały pasaż, by dostać się do sklepu
zoologicznego i kupić jakiś przysmak dla kota. Nie może się zdecydować, więc
bierze po jednym z każdego rodzaju i płaci, grzecznie dziękując za towar. Nie
analizuje tego, ale w głębi duszy wie, że dawno nie dziękował. Nawet Smithowi
za darmową kolejkę.
Mija niecałe piętnaście minut, kiedy jest już
na miejscu. Dokładnie tu, gdzie wczoraj.
Rozgląda
się, ale nikogo nie ma wokół. Ani kobiety ani kota, ani przypadkowego
przechodnia, czy nawet wiewiórki. Czy wiewiórki zapadają w sen zimowy? Louis
nie ma zielonego pojęcia.
Podchodzi
do ławki, przy krótej skrywało się wczoraj zwierze.
Wciąż
są ślady maleńkich łapek i Louis chce myśleć, że są tutaj także te jego i
tajemniczej kobiety.
Od
tamtego momentu nie myśli o Megan. Nie myśli o jej jasnych, miękkich włosach, o
zielonych oczach i o pięknie, zdrowo opalonej twarzy. Nie wspomina kilku piegów
na jej nosie, które pojawiały się każdego lata i nie wspomina jej ciągłych,
abstrakcyjnych pomysłów, które pojawiały się w jej głowie w każdej
milisekundzie. Pamięta, ale nie rozpamiętuje.
Czeka
przez jakiś czas. Nie wie ile, ponieważ resztki jego telefonu wciąż leżą na
dywanie, a swój ostatni zegarek musiał zastawić w lombardzie, żeby opłacić
ogrzewanie.
Jest mu
dożo cieplej niż ostatnio. Na dłoniach ma ciepłe rękawice, uszy przykrywa
czarna beanie i o dziwo, wciąż może poruszać palcami u stóp. Smith by się
zdziwił.
Miau.
Louis
widzi kota, którego spotkał tu wczoraj, ale cały nastrój go opuszcza. Gdzie ona
jest? Jest kot, powinna być także ona.
Miau.
I wtedy mięknie.
Kuca
przy kocurze, który ewidentnie zaczął go poznawać i wyciąga dłoń by pogładać go
za prawym uchem. Zwierze wyciąga się i przymyka oczy cicho pomrukując i Louis
wybacza mu, że najpierw znalazł jego. Sam nigdy nie miał żadnego zwierzątka
(nie licząc młodszej siostry). Zawsze chciał psa, ale ich mama pracowała na
zmiany, a Charlotte była zbyt mała by mogła się nim zajmować, kiedy Louis
chodził na lekcje pianina. Poza tym nigdy nie mieszkali w domku jednorodzinnym
a on sam musiał dzielić swój pokój z siostrą, kiedy mieszkał jeszcze z rodziną
w kamienicy przy jednej z cichszych ulic Doncaster. Jego mama twierdziła, że
pies bardzo by się u nich nudził.
Ale
Megan miała psa. Coco. Był to jakiś mieszaniec labradora z kundlem, ale był tak
uroczy, że naprawdę rekompensował swój brak rodowodu. Urósł większy niż typowy
labrador a w dodatku był czarny ze śmiesznie krótkim ogonem. Louis zawsze się z
niego śmiał, ale też zawsze pozwalał mu kłaść się obok siebie na kanapie, kiedy
oglądali jakiś serial. Lubił, kiedy Coco opierał łeb o jego udo i domagał się
głaskania przez najbliższą godzinę. Nawet kilka razy wyszli razem na samotny
spacer po przedmieściach.
Ale nie
ma już Coco. Nie ma już Megan ani jej kanapy w salonie. Nie ma już nic.
Miau.
No tak. Jest ta bezpańska kicia.
Louis
wyjmuje z torby smakołyk, który jako pierwszy wpadł w jego ręce i kładzie go
przed kotem. On wącha go przez chwilę nim nie zabiera się za zajadanie. Uśmiech
Louisa rośnie.
-
Witaj, Louis. - słyszy nad sobą i momentalnie podnosi się na nogach.
Jest.
Przyszła.
Stoi
przed nim w tym samym płaszczu, który miała na sobie wczoraj. Jej makijaż też
się nie zmienił. Ani on ani fryzura. Louis uśmiecha się szerzej jako
przywitanie.
Kiedy
kobieta mierzy go uważnie wzrokiem, kończąc na jego oczach Louis może przysiąc,
że jej twarz odrobinę bardziej promienieje. I to go onieśmiela.
Naprawdę
dawno nie czuł się onieśmielony. Myśli nawet, że jeszcze nie zaznał w życiu
tego uczucia.
Błękit
jej oczu ponownie go paraliżuje. Jest olśniewająca.
- Jak
się ma nasz malutki przyjaciel? - pyta, wydłużając kontakt wzrokowy o kilka
milisekund nim nie spogląda na kotka, który kończy swoją przekąskę.
Kuca,
by pogłaskać jego sierść a on przestaje jeść i całkowicie oddaje się tej
pieszczocie.
Louis
nie zauważa, że już nie miauczy.
Gawędzi trochę do zwierzątka, które odpowiada
jej mruczeniem i czas po prostu płynie. Zaskakująco szybko. Nie rozmawiają
wiele, Louis nie ma pojęcia ile czasu już są tu razem, ale widzi, że niebo
zaczyna szarzeć. Nie chce odchodzić.
-
Dobrze dziś wyglądasz, Louis.
Okej. W
takim razie może umrzeć spokojnie.
-
Miałem ostatnio... gorsze dni. - wyznaje ze smutnym śmiechem, który mimowolnie,
trochę niedowiarzająco, opuszcza jego usta.
Nie wie
dlaczego to mówi. Czuje, ze może a przede wszystkim chce.
- Jak
wiele gorszych dni?
-
Tysiące.
Ona
uśmiecha się tylko delikatnie i mruży odrobinę oczy.
-
Chciałbyś porozmawiać?
-
Chciałbym zapomnieć.
Kobieta
kiwa głową zupełnie jakby rozumiała o co mu chodzi a przecież to nawet nie jest
możliwe. Media o tym nie pisały. Sam o to zadbał.
- Nawet
nie znam twojego imienia. - mówi cicho, obserwując jak odgarnia kosmyk włosów
za ucho. - Chciałbym zaprosić cię na herbatę, ale...
- Z
przyjemnością.
Więc
odchodzą a kot znów zaczyna miauczeć.
***
Louis
nie bardzo wie dokąd idzie. To znaczy teoretycznie wie gdzie mniej więcej
mogłaby znajdować się jakaś ładna, przytulna kawiarnia, ale no właśnie.
Teoretycznie. Gdyby ktoś zapytał go gdzie znajdzie najtańszą szkocką nawet by
się nie zastanawiał.
Idą w
ciszy co parę chwil skradając sobie pojedyncze spojrzenia. Nie ma w tym flirtu,
nie ma w tym namiętności. Nie ma w tym nic prócz spokoju, który wypełnia całe
jego ciało.
Przez
krótki moment myśli nawet, że może jest wart jej uwagi.
Skręcają
w stronę małego deptaku i idą przed siebie, póki kobieta nie zatrzymuje się
przed dużymi, mahoniowymi drzwiami. Louis otwiera je dla niej, a kiedy wchodzą
pomaga ściągnąć jej płaszcz.
Dopiero
po chwili zauważa, że nikogo prócz nich nie ma w środku a zamyślony kelner
wyciera szklanki nawet na nich nie spoglądając. Wewnątrz jest ciepło i pachnie
świeżym ciastem czekoladowym. Louis czuje, że może to Niebo.
Zajmują
stolik najbardziej z prawej. Ten mały, okrągły, ukryty za bluszczem wijącym się
wzdłuż pali podtrzymującej sufit. Jest bardzo klimatycznie i Louis nic nie może
poradzić na to, że od razu czuje się ty znacznie lepiej.
Kiedy
kelner podchodzi zamawiają mochę i americano.
Tomlinson
patrzy na swoją towarzyszkę cały czas, nie licząc krótkiej przerwy, kiedy
próbuje swojej kawy. Jego usta wypełnia słodki, lekko korzenny smak i
zastanawia się czy kelner nie pomylił jego zamówienia. Ale jest tak pyszne, że nie ma serca się upominać.
Jej
wcale nie krępuje jego intensywne spojrzenie. Ani to, że prawie nie mruga
zaintrygowany i zachwycony całą jej osobą. Wciąż czuje tę bijącą od niej pewną
błogość, czego jeszcze nigdy w swoim życiu nie miał okazji poznać. Ma wrażenie,
że gdyby tylko jej dotknął jej skóra przypominałaby fakturą jedwab, a zapach
przywodziłby mu na myśl jakiś delikatny kwiat. Może bez?
Louis
naprawdę chciałby teraz mieć przy sobie coś do pisania, patrzeć przed siebie i
utrwalić te emocje na papierze.
Kiedy
kradnie ostatnie spojrzenie jej niesamowitych oczu postanawia wreszcie się
odezwać.
- Skąd
tyle o mnie wiesz?
W
odpowiedzi najpierw dostaje kolejny łagodny uśmiech.
Kobieta
odsuwa filiżankę od siebie i kładzie na podstawce. Oblizuje lekko usta i
odgarnia kosmyk włosów za ucho, a on nie może zrobić nic więcej oprócz
skupiania się na tym by za nic w świecie tego nie zapomnieć. Nie sądził, że
nawet tak zwyczajny, prosty gest może być tak eteryczny, sensualny i
niesamowity. Nigdy nie widział u żadnej kobiety tego, czego świadkiem jest
właśnie teraz.
- Wiem
o tobie bardzo wiele, Louisie Tomlinsonie.
Jej
palce splatają się ze sobą a dłonie lądują na gładkim blacie stołu. Louis chce
ich dotknąć.
- Ale
skąd? Media nie piszą o mnie odkąd...
- Nie z
telewizji. - przerywa mu. - Nie z prasy ani z Internetu. Znam cię bardzo
dobrze, Louis, i jestem tu po to, żeby ci pomóc.
Louis
nie czuje strachu.
Dlaczego
nie czuje strachu?
Dlaczego
to wydaje mu się tak oczywiste? Proste? Dlaczego jej wierzy i nie odczuwa
strachu? Dlaczego po jego plecach nie przechodzi dreszcz, a zamiast tego
ramiona opadają luźno a oddech się stabilizuje?
Kim ona
jest?
- Kim
jesteś? - pyta, choć sam nie wie czy chce poznać odpowiedź.
Ona
zbywa go kolejnym olśniewającym uśmiechem i bierze następny łyk kawy. Zajmuje
jej to minutę i dwadzieścia dwie sekundy. Louis liczy.
- Myślę, że gdzieś w środku już to wiesz. -
mówi, przymykając lekko powieki jakby starała się skupić wzrok na nim. Jakby
nie było nikogo ani niczego prócz jego zmarnowanej postaci. Nie przestaje patrzeć
na niego, nie rusza dłońmi, chyba nawet nie oddycha.
Ale on
się nie boi. Jego to nie przeraża.
- Proszę,
Louis, skup się na sobie. Chociaż raz od tylu lat pomyśl o sobie. Spójrz na mnie
i powiedz to, czego tak bardzo się boisz.
Ona
wie.
-
Jestem nikim.
To
wyznanie wychodzi tak łatwo z jego serca i Louis czuje, że coś w nim pęka.
Nie
widzi kelnera, nie pamięta miauczenia kota.
Nie
pamięta o niczym, co nie zaprowadziło go do miejsca, w którym jest teraz.
Ona
potakuje. Jakby chciała powiedzieć "no dalej".
Więc
Louis słucha, czekając na kolejne przytaknięcie.
-
Przegrałem. Upadłem i nie mogę się podnieść.
Przytaknięcie.
- Jestem przerażony.
Louis
bierze głębszy oddech i wtedy to się dzieje.
- Boję
się życia, ale bardziej boję się śmierci. Boję się samotności, w której żyję. Boję
się ciemności, która ciągle mnie pochłania. Boję się swojego odbicia, ponieważ
boję się, że kiedyś zobaczę tam człowieka, którym nigdy nie chciałem się stać.
Przytakuje.
- Boję
się tęsknoty, choć przez nią umieram. Boję się wspomnień. Boję się tego, co
kiedyś czułem a czego nie mam teraz.
Coś
uderza w jego rękę. Mija dłuższa chwila nim orientuje się, że to jego własna
łza.
Latami
nie płakał, więc mówi jeszcz więcej.
- Naprawdę nie chcę być dłużej sam.
W tej
chwili już wybucha. Łzy ciekną po jego policzkach i giną gdzieś w jego koszuli.
Jego oddech przyspiesza i zwalnia na zmianę, w gardle rośnie gula, która drży z
każdą kolejną niewypowiedzianą myślą.
- Nie
jestem już zdolny do tego, by poczuć coś więcej. - wyznaje. - By poczuć cokolwiek. Jestem nikim, jestem już
pusty. Zepsuty. Bezużyteczny.
Kiedy
czuje na palcach słaby uścisk dłoni, która faktycznie przypomina jedwab mówi
to, co skrywał w sobie najdłużej.
- Nie
mam już siły, by dłużej tak cierpieć.
Uścisk
się umacnia, ale nawet mimo to jego serce pęka na pół. A później znowu. I znowu
aż uderza w zimną, drewnianą podłogę pomiędzy ich stopami. Louis czuje
krwawiącą dziurę wewnątrz niego i chcę znów to zaleczyć, chce znów przykleić
plaster, poczekać kilka lat i na nowo nauczyć się jak to jest żyć, a nie przeżywać.
Ale wtedy ona zaczyna mówić
i robi się tylko gorzej.
- Megan
była wspaniałą kobietą.
Wtedy
Louis już płacze jak dziecko.
- Jej
miłość była szczera, prawdziwa. - kontynuuje, a Louis już prawie się zanosi. -
Kochała cię pomimo twoich wad i za każdą twoją zaletę. Nigdy nie chciała byś
czuł się tak jak teraz.
Ktoś
mocniej zaciska pięść na jego piersi, która nadal krwawi.
- Nie
pozwól sobie o tym zapomnieć, Louis. Nie zapominaj co ci pokazała, do jakich
uczuć jesteś zdolny. Do czego zostałeś stworzony. Jej dusza cierpi, kiedy widzi
co przeżywasz. Co robisz, byle nie dopuścić do siebie miłości.
- Nie
jesteś nikim. - mówi dalej. - Jesteś bardzo silny, ale też bardzo wrażliwy. Zastanów
się dlaczego tak bardzo cieprisz i proszę, nie pozwól odejść tym wspomnieniom.
Nie możesz zapominać jak było przed tym wszystkim, kim byłeś i kim zawsze
chciałeś się stać. Musisz zrobić wszystko by znów powrócić do tego co
doprowadziło cię do miłości, która zmieniła twoje życie.
I
musisz pamiętać, ale nie rozpamiętywać.
Musisz
przypomnieć sobie jak to jest kochać, ponieważ każdy jest zdolny do miłości.
***
Mija
siedemnaście miesięcy od spotkania Louisa z NIĄ. Mija siedemnaście miesięcy
ciężkiej pracy nad samym sobą, nad porażkami i sukcesami, i nad próbowaniem
przypominania sobie co go ukształtowało. Czym i kim jest. A przede wszystkim
nad uświadomieniem sobie, że faktycznie jest wart miłości.
Mija
także siedemnaście miesięcy od przygarnięcia małego kociaka z ulicy o
niesamowitych srebrno-niebieskich oczach. I od pierwszego od trzech lat
telefonu do rodziny.
Louis uśmiecha
się szeroko do swojej mamy, która siedzi dwa metry przed nim, w pierwszym
rzędzie ze łzami w oczach i szczęściem wymalowanym na twarzy. Ściska dłoń
kobiety, która towarzyszy mu w tej trudnej drodze i wyciska czuły pocałunek na
jej czole nim nie wychodzi na scenę, nie siada na fotelu i nie przedstawia
swojej kolejnej książki.
Louis W. Tomlinson "Poznać
swojego Anioła Stróża".
http://juznietone.blogspot.com/
ReplyDelete