Friday, July 24, 2015

Ostatni dzień lata [OS].

Ostatni dzień lata.


Opis: O tym jak ostatni dzień lata stał się pierwszym.
[Au, gdzie H. nosi ciężkie buty, duży uśmiech i trochę zbyt dużo zrozumienia, a Liz ma naprawdę duży problem, żeby się w tym wszystkim na nowo odnaleźć.]





Od autorki: 60 stron pełne historii, która się nie zdarza. Ponad 20 000 słów, które łamały i sklejały moje serce od nowa. Potrzebowałam to napisać, więc napisałam. I oto jestem.

Nie wiem czy jest to powrót. Na pewno próba i na pewno mój powrót do tworzenia, ponieważ czuję, że jest to dobre, wyzwalające i moje. 

Nie bez powodu Harry wykonuje ten zawód, jaki mu wymyśliłam, ponieważ zostawiłam sobie furtkę do napisania kolejnej części. Czy to zrobię? Nie mam bladego pojęcia.

Chciałabym wiedzieć co o tym sądzicie, więc proszę o komentarz pod shotem, ponieważ 
a) będzie mi przeraźliwie miło,
b) historia jest dla mnie tak ważna i tak bliska, że chcę płakać,
c) chciałabym wrócić na stałe do blogowania, ale nie wiem czy historie takie jak ta wam odpowiadają.              

Mam nadzieję, że się spodoba - tak jak zagłosowałyście historia w jednej części.

Zapraszam na "Ostatni dzień lata". I dziękuję za wszystko, co dla mnie dotąd zrobiłyście. 



Wciąż wasza, Melie.


PS. Wszystkie gwiazdki są oznaką tego, że jestem niedouczona w kwestii zawodu Harry'ego/zajęć dla emerytów w Anglii itd.
Przy **** mała podpowiedź dlaczego tak a nie inaczej: wiara jest u mnie na tę chwilę chwiejnym podłożem - w trakcie czytania zrozumiecie o czym mówię ;) Sformułowanie tam użyte stosuje się w Polsce.






            - Świetnie, moi drodzy! Na dzisiaj skończyliśmy, możecie umyć pędzle i do zobaczenia w środę! Miłego wieczoru.

                - Pani Peterson..?

                W pomieszczeniu, gdzieś między hałasem szurania krzeseł a dziecięcymi krzykami podekscytowania, rozbrzmiewa cichutki głosik Emily - dziewięciolatki bez górnej jedynki i z niezwykle niespokojną kreską, z którą walczy od początku kursu. Emily jest stosunkowo cichą dziewczynką, kiedy porównuje się ją do większości rówieśników. Brakuje jej niezmierzonej energii, a jeśli dokładnie przyjrzeć się otoczeniu można dojrzeć nawet jej wycofanie i niepewność. Mimo to wydaje się być sympatyczną i przesłodką małą istotką.  Liz uśmiecha się szeroko w jej stronę i kuca nad dziewczynką, odgarniając jej kosmyk krótkich, blond włosów, który opadł jej na czoło, kiedy kryła twarz.

                - Tak, Em? - pyta, dotykając delikatnie jej brody i unosząc aż do momentu, w którym mała na nią spojrzała. Wydawała się być czymś zdecydowanie zawstydzona, może nawet skrępowana i bardzo, bardzo niepewna.  - Coś nie tak z twoim obrazem?

                Emily kiwa krótko główką.

                - Chodź.  - Liz prostuję się w końcu i wyciąga dłoń w stronę dziecka, które od razu mocno ją chwyta. Ruszają w kierunku niedużej, ciemnomahoniowej sztalugi, która w czasie kursu przypisana jest właśnie tej małej blondynce. Dzieci miały za zadanie na dzisiejszych zajęciach namalować ptaki. Niewiele ich to jednak ograniczało, co zawsze stara się zapewnić im ich nowa instruktorka. Liz Peterson jest dwudziestoletnią prawie-absolwentką londyńskiej Akademii Artystycznej. Dołączyła do personelu Domu Kultury dwa miesiące temu, przyjmując pod swoje skrzydła dwie dziecięce grupy i jedną z uniwersytetu trzeciego wieku*. Wszyscy od razu ją polubili, nie kryjąc swojej chęci do uczestniczenia w zajęciach. Liz zawdzięcza to swojemu podejściu do sztuki.

                Uważa, że farba potrafi oddać wszystko - każdą emocję, każdą obawę i każde pragnienie, nawet to najusilniej i najgłębiej ukrywane. Niespokojne ruchy dłoni, które prowadzą pędzel po płótnie, sposób przygryzania wargi, tworzenia każdego kształtu. Sztuki nie da się oszukać, bo oddaje całego Ciebie. Dlatego tak ważne jest poznanie samego siebie, swojego charakteru i swoich poglądów. Akceptacja przeszłości i niecierpliwość na przyszłość. Rozkosz teraźniejszości. To wszystko składa się na prawdziwość, którą teraz tak niewielu w sobie odkrywa.

                Docierają do odpowiedniego stanowiska, a Emily od razu obiecuje, że za chwilę posprząta. Liz przytakuje, głaskając ją delikatnie po włosach, by przypomnieć o tym, że może powiedzieć wszystko. Spogląda więc na obraz, który przedstawia Tukana ze zdecydowanie zbyt wielkim dziobem nawet jak na te zwierzęta. Tłumi śmiech, pozwalając sobie jedynie na szeroki uśmiech i już wie, co dziewczynka za chwilę powie.

                - Źle.  - jest jedynym na co się zdobywa.

Liz kręci natychmiast głową.

                - Nie jest źle, Kochanie.  - zapewnia i tłumi w sobie potrzebę przytulenia dziecka na samą myśl o zeszklonych, smutnych oczkach i wykrzywionych w grymasie ustach.  Przygląda się więc dziełu i mimowolnie dostrzega niepokój w liniach kontur i dziecięcą, uroczą niedokładność w wypełnieniu. Faktycznie, Tukan tylko dzięki kolorom go przypomina, ale Emily wciąż ma tylko dziewięć lat. - Skąd taki pomysł, hm? Widziałaś kiedyś takiego ptaka na żywo?

                Emily ponownie potakuje.

                - Cóż, w takim razie musiałaś widzieć ptaka, który już jest mamą lub tatą. - kontynuuje, kładąc dłoń na ramieniu dziewczynki. Widzi jak nagle zdobywa jej uwagę, więc uznaje to za dobry znak. - Ja też widziałam kiedyś Tukana, wiesz? I widziałam jego gniazdo pełne malutkich ptaszków, które jeszcze nie potrafiły latać. Bardzo kolorowe i bardzo, bardzo niekształtne. Tukanom zaraz po wykluciu szybko rosną dzioby , przez co wyglądają dokładnie tak jak twój. Naprawdę mają takie małe ciałka. - zapewnia i pokazuje palcem skrzydło.

                Oczy blondyneczki błyszczą.

                - Nie kłamie Pani..? - pyta, a Liz pozwala sobie na cichy śmiech i przeczesanie palcami włosków .

                - Nie kłamię, mogę pokazać ci zdjęcia na następnych zajęciach, hm?

                - Emmy?

                Przerywa im niezbyt głośne nawoływanie Gemmy. Obie odwracają się w stronę wyjścia, orientując się, że wszystkie dzieci zdążyły już wyjść. Liz zauważa, że nie wszystkie po sobie sprzątnęły, ale nie złości się, nie spieszy jej się do domu.
               
                 Gemma staje w progu i macha do swojej córeczki, która żegna się uprzejmie i prosi jednak o te zdjęcia. Zabiera swoje rzeczy z szafki i biegnie do umywalki, a jej mama w tym czasie podchodzi bliżej. Liz nie wie ile Gemma ma lat, może około dwudziestu pięciu? dwudziestu sześciu? Jest dyrektorką Domu Kultury razem ze swoim narzeczonym - Niallem, który zajmuję się raczej papierkową robotą i bardziej oficjalnymi funkcjami. Oboje są naprawdę w porządku, a kobiety zdążyły już nawet się polubić i od czasu do czasu spotykać się poza pracą. Bardzo dobrze zna się z siostrą Liz, która właściwie załatwiła jej tutaj pracę, ponieważ jej mąż pochodzi z tych stron. Teraz jednak oboje mieszkają w Nowym Jorku, ale utrzymują stały kontakt i planują wspólne święta.

                - Chciałam tylko poprosić, żebyś zamknęła, dobrze? Veronica jeszcze kręci się na górze, ale już wszystko jej powiedziałam, więc powinna wyjść przed tobą. Emily, pospiesz się.

                - Jasne, nie ma sprawy. Macie jakieś plany?

                - Mój brat przyjechał i chcemy zrobić Małej niespodziankę. - tłumaczy cicho z uśmiechem, biorąc w dłonie kurtkę córki i czekając aż skończy sprzątać. - Stęskniła się, Harry jest jej ojcem chrzestnym i zawsze jak jest w mieście nie odstępuje Emmy na krok. Świetnie się dogadują.

                Liz uśmiecha się na rozczulenie, jakie słyszy w głosie koleżanki, kiedy o tym wspomina i decyduje się bliżej przyjrzeć dziewczynce, w czasie wizyty jej wujka.

                Kiedy wychodzą ma czas, by przejść się między sztalugami i ocenić pracę swoich podopiecznych. W tej grupie są dzieci w wieku od sześciu do jedenastu lat, ale już dawno przekonała się, że wiek nie odgrywa tu żadnej roli, a zaangażowanie, kreatywność i samo podejście do zajęć. Mija pracę Thomasa, któremu potajemnie kibicowała najbardziej, bo chłopiec zawsze potrafił znaleźć jakieś interesujące spojrzenie na temat. Dziesięciolatek nie bał się eksperymentować - używał wielu kolorów naraz, mieszał ze sobą kształty, co czasem wychodziło a czasem nie, ale zawsze wydawało się ciekawe.

                Jest chwilę przed dziewiątą wieczorem, kiedy zamyka i wraca do domu.


***



                Jest wtorkowy poranek, kiedy dzwoni jej siostra.

                Sandra jest dziesięć lat starszą, zamężną od trzech lat kobietą. Jej włosy mają odcień identyczny co ten Liz, kiedy jeszcze nie farbowała włosów na głęboką czerwień. Zrobiła to po raz pierwszy w ostatniej klasie liceum, nie bojąc się już opinii innych i chcąc podążać własną drogą. Nie lubiła się ograniczać.

                Sandra natomiast wręcz odwrotnie.  Lubiła ubierać się w najpopularniejszych sieciówkach, wyglądając tak samo jak dziewięćdziesiąt procent ówczesnego społeczeństwa, nosić taką samą fryzurę, robić ten sam makijaż. Nie lubiła się wyróżniać, była na to zbyt cicha i zbyt zamknięta. Można by powiedzieć, że różniło je wszystko, ale mimo to zawsze znajdowały do siebie drogę i ceniły swoją obecność ponad wszystko inne. Dopóki nie dorosły.

                Sandra poznała swojego męża - Erica - w czasie studiów. Są równolatkami, z tego samego kierunku i nawet z tej samej grupy. Eric ma ojca w Nowym Jorku - niespełnionego maklera Wall Street - który załatwił im posadę w jednej z firm swojego wieloletniego przyjaciela. Sandra jest sekretarką, a Eric asystentem głównego menadżera. Z tego co wie Liz układa im się naprawdę bardzo dobrze - właśnie kupili mieszkanie, nowy samochód, a Sandra szykowała się do awansu.

                A Liz... Cóż. Liz jest tu - w małej wiosce w Cheshire, uciekając od Londynu, od przeszłości i strachu, a jedyne co pozostało z tamtych czasów to wciąż farbowane na czerowno włosy i mocno podkreślane szminką usta.

                - Rozmawiałam z szefem i na pewno przylecę do domu na święta i wrócę dopiero po Sylwestrze. Nie wiemy jeszcze jak Eric, mamy w firmie tyle spraw, że nie wiemy za co się zabrać. Mówię ci, jakiś kosmos, chcę już dostać ten awans, nie będę musiała wszystkiego za wszystkich robić. Szefa ostatnio coś ugryzło i łazi zły, wyżywając się na mnie jak na swoim worku treningowym. Dzisiaj przyszedł z pretensjami, że wysłałam niepodpisane dokumenty. Mam pełne ręce roboty, nie miałam czasu przejrzeć każdego ze stu egzemplarzy i szukać jego błędów...

                - Powiedziałaś mu to? - śmieje się Liz, siadając na podłokietniku beżowego fotela w swoim salonie.

                Jest środek września, niektóre dni wciąż są gorące, a dzieci zaczęły właśnie szkołę, więc Dom Kultury chce stworzyć dodatkową grupę. Liz cieszy ta informacja, lubi swoją pracę. Czasami dzieci są nieznośne, ale jakoś potrafi je ujarzmić, obiecując ciasteczka na następnych zajęciach albo wymyślając jakąś śmieszną grę, która ma na celu rozwój ich kreatywności. A czasami po prostu bawią się w zwierzątka, jeśli maluchy naprawdę nie mają weny.  

                - Nawet nie wiesz ile razy śnił mi się ten moment, kiedy wygarniam mu wszystko co o nim myślę. Ten człowiek jest po prostu nie do życia, na każdym kroku próbuje pokazać mi, że jest lepszy. Nie znoszę takich ludzi! Ale już wystarczy, powiedz mi co u ciebie. Dzieciaki nie dają ci w kość?

                - Uwielbiam je. - odpowiada szczerze, a w słuchawce następuje głucha cisza i Liz dobrze zna jej powód.

                Musi minąć dobra minuta albo dwie, zanim Sandra decyduje się odezwać.

                - Poznałaś tam kogoś?

                Czerwonowłosa wybucha śmiechem.

                - Muszę kończyć, siostrzyczko! - śmieje się do słuchawki. - Miło było pogadać.

                - Liz, przecież mi chodzi o twoje...

                - Pa!

                Uśmiecha się jeszcze przez chwilę do telefonu i kręci głową z niedowierzaniem. Związuje włosy w wysoki kucyk i postanawia skorzystać z wolnego dnia, zabierając się za sprzątanie. Robi parę kroków w stronę okna i zastyga w miejscu. Wspomnienia z rozmowy z siostrą napływają do jej głowy, wspomnienia rozmowy z Emily także. Widzi twarze wszystkich swoich podopiecznych - ich śmiechy, smutki, rozmowy i nie może poradzić nic na to, że jedna łza znów spływa po jej bladym policzku. Mija pustą sztalugę i czyste płótna, których nie dotyka odkąd się wprowadziła i która zawsze wywołuje u niej te same emocje. Nic nie może na to poradzić.



***



                Środa jest przełomowa. Nie tyle dla niej, co ewidentnie dla małej Emily, która wbiega do sali, kiedy Liz rozmawia z mamą Evana o jego postępach. Nie może skupić się teraz na dziewczynce, ponieważ pani Rose prosi ją o dokładny raport, dotyczący jej ośmioletniego synka, który podobno nie przestaje mówić o tym, jak bardzo podobają mu się zajęcia z malarstwa. Liz stara się więc przeanalizować kilka jego ostatnich prac i uśmiecha się spokojnie, tłumacząc, że chłopiec naprawdę się stara. Słucha uważnie, kiedy kobieta tłumaczy także jego ostatnią dłuższą nieobecność z powodu grypy i obiecuje, że nie stracił aż tak wiele. Liz lubi Evana, lubi nawet to, że nie zawsze udaje mu się wyciszyć na te półtora godziny, które ze sobą spędzają. Jest miłym dzieckiem.

                Czuje, jak jej telefon wibruje w kieszeni roboczego fartucha, więc żegna się uprzejmie z panią Rose i mówi dzieciom, że za pięć minut zaczynają, i żeby się przygotowały. Kiedy odblokowuje ekran komórki i widzi ikonkę zamkniętej koperty. Odczytuje prędko smsa, zanim podchodzi do swojej torebki i rzuca telefon na samo jej dno. Nic nie powinno jej teraz rozproszyć, nawet Louis.

                 Ma nadzieję, że dzieci będą dziś bardziej skupione niż ostatnio, kiedy malowali ptaki. Ma w planach wprowadzenie nowej techniki, która wymaga dosyć dokładnego odwzorowania. Boi się, że maluchom kompozycja rytmiczna wyda się nudna, ale jest to dość istotna umiejętność dla tych z nich, którzy postanowią związać swoją przyszłość właśnie z malarstwem. Rozgląda się po sali i widzi kilkoro podopiecznych żywo o czymś dyskutujących, więc daje im jeszcze chwilę. Wyszukuje wzrokiem Emily, ale kiedy na nią natrafia przy odpowiednim stanowisku, to widzi, że dziewczynka nie jest sama.

                Jej mała rączka wskazuje na jej poniedziałkowego Tukana, który schnie razem z innymi obrazami pod zachodnią ścianą. Nie słyszy jej głosu przez gwar, który tworzą pozostałe dzieci, ale widzi po jej twarzy, że opowiada o tym z zaangażowaniem, jakiego chyba jeszcze u niej nie widziała. Uśmiecha się na ten widok, a później pozwala sobie spojrzeć na jej towarzysza. Jest to wysoki mężczyzna o szerokich barkach i długich, związanych w kucyk włosach. Nie widzi jego twarzy, bo stoi do niej tyłem, całą uwagę skupiając na Emily, która teraz ciągnie go za rękaw butelkowo zielonej bluzy z kapturem. Nie wie, kim jest dla Małej, ale narazie nie musi się tym zamartwiać, widząc jej uśmiech i to, że dotarła tu cała i zdrowa. Najwyżej sprawdzi to, kiedy mężczyzna także postanowi ją stąd odebrać.

                Pochyla się nad biurkiem i podłącza projektor do laptopa, żeby pokazać dzieciom przykłady kompozycji rytmicznej, kiedy ktoś nagle tupie niecierpliwie po drugiej stronie blatu.

                - Dzień dobry! - słyszy cieniutki głosik swojej podopiecznej, przyglądając się z rozczuleniem potarganym, krótkim blond włoskom i  malutkiej szparze po braku prawej jedynki. Nie nadąża z odpowiedzią, bo podekscytowana Emily wchodzi jej w słowo. - A kiedy wyschną tamte obrazy? Wie Pani, że Harry też widział małe Tukany? I też powiedział, że naprawdę mają takie wielkie dzioby! A właśnie! Ma Pani dla mnie zdjęcia? - trajkotała radośnie, nie spuszczając wzroku z Liz.

                - Pewnie, że mam, ale pokażę ci dopiero po zajęciach, dobrze? Są w komputerze, ale najpierw chcę wyświetlić kilka obrazów.

                Emily to nie przeszkadza, bo odpowiada tylko szybkim "Okej! A co będziemy dzisiaj robić?". Liz marszczy czoło na jej nagły przypływ energii, ale nawet nie ma jak zapytać, bo mężczyzna, który dotąd przyglądał się pracy dziwięciolatki właśnie staje tuż obok dziecka. Witają się grzecznym 'dzień dobry'. Jego twarz wydaje się być znajoma - przede wszystkim kształt oczu i ust. Ma wysokie czoło, delikatnie zakrzywione brwi, lekko zarośnięte policzki i kwadratową żuchwę. Liz widzi go pierwszy raz, ale w momencie spojrzenia w zielone tęczówki w sekundę wszystko jej się przypomina.

                - Harry Styles. - przedstawia się, wyciągając w jej stronę dłoń, którą po chwili ściska. - Jestem bratem Gemmy.

                - Liz Peterson, instruktorka. - zdobywa się na uprzejmy uśmiech, widząc szybko jak Harry to odwzajemnia.  - Em, po zajęciach będziesz mogła zabrać obraz, wydaje mi się, że farba już wyschła.

                - To super! - stwierdza mała, ściągając na siebie uwagę mężczyzny. Znów złapała się jego bluzy, ciągnąc materiał w dół. - A przyjedziesz po mnie? Moglibyśmy razem pojechać do babci i go powiesić, co?!

                - Nie dzisiaj, Maluchu. - Emily marszczy nosek na te słowa i na dłoń wujka, który odgarnia jej włosy z czoła. Dziewczynka od razu opiera brodę o jego brzuch i patrzy z dołu na jego twarz. - Muszę jechać gdzieś z tatą. Ale obiecuję, że jutro sama będziesz mogła wybrać dla niego miejsce, hm?

                - W całym domu?!

                - W całym domu.

                - Stoi. To pa, Harry. - nie ruszając się z miejsca oplata rączkami jego pas i tuli się jeszcze chwilę, zanim nie odchodzi w kierunku swojego stanowiska.

                Liz także uśmiecha się do niego przelotnie, nim wymija biurko i zaczyna swój krótki wykład, obserwując jak odchodzi.



***




                W czwartek nie dzieje się nic szczególnego. Oprócz zajęć z emerytami i dwugodzinnego uzupełniania magazynu nie robi nic nadzwyczajnego. Wraca do domu o wpół do siódmej, robi sobie herbatę i ogląda "Przyjaciół" dopóki nie zaśnie. Czwartek był dość lekki. W piątek dzieci kończą swoje projekty kompozycji rytmicznej i Liz chwali każde dziecko z osobna, chcąc dostać od nich mały uśmiech i błysk pewności siebie w oku.
 Piątek nie jest najlepszy.

                Kolejny raz Liz budzi się w środku nocy spocona, rozgrzana i przerażona. Zajmuje jej długie minuty zanim uspokaja oddech i bicie serca. Przeczesuje dłonią wilgotne, czerwone włosy i spogląda na zegarek - jest chwilę przed czwartą nad ranem. Decyduje, że już nie zaśnie i kieruje się powoli w stronę łazienki, gdzie spędza pod gorącym prysznicem prawie czterdzieści minut. Kiedy zaczyna świtać związuje włosy w kucyk i robi delikatny makijaż. Sprząta mieszkanie, ścieli łóżko, a kiedy wybija szósta trzydzieści wychodzi ze swojego mieszkania.

                Zamyka drzwi na klucz i schodzi w dół klatki schodowej. Mniej więcej w połowie odzywa się jej telefon, a kiedy odrzuca połączenie to wciąż nic nie daje. Louis przerzucił się ostatnimi czasy na osaczanie jej w formie smsów nad czym powoli zaczyna ubolewać. Ale żeby o szóstej rano..?

                Chce napisać krótkiego smsa z treścią "jem, oddycham, żyję" i dopisać coś może odrobinę mniej cenzuralnego, ale nagle telefon wypada jej z ręki i czuje stanowczy uścisk na prawym ramieniu. Zanim zdąży w ogóle pomyśleć co stało się z jej komórką, zostaje ona wciśnięta w jej dłoń w ekspresowym tempie.

                - Przepraszam, ale tak nagle weszłaś mi w drogę i... - więcej nie słyszy, bo podnosi wzrok i nie może wyjść ze zdziwienia.

                Harry Styles właśnie przeprasza, że prawie zabił ją na tym nierównym chodniku. Liz widzi słuchawki zsunięte na jego kark, wysoko upięty kucyk i szarą bluzę. Dopiero, kiedy jego uścisk na jej ramieniu się rozluźnia spogląda na zaczerwienione policzki i krople potu, spływające wzdłuż skroni. Co robił pod jej kamienicą..?

                - Halo?

                - Co? Ah, tak, nic się nie stało. Zdarza się, nie? - uśmiecha się lekko, odrobinę zawstydzona tym, że zamyśliła się gapiąc się na jego mokre czoło. Po prostu ma zły dzień, zły miesiąc i zły rok, a w dodatku nie jest wyspana, trochę głodna i zdezorientowana. Przede wszystkim zdezorientowana.  - To moja wina, zamyśliłam się...

                - Harry. - odzywa się, a atmosfera wydaje się odrobinę rozluźniać. Liz jednak wciąż nie spogląda w jego oczy, czuje się trochę skrępowana.

                - Pamiętam.

                - Mieszkasz tu? - pyta, a dziewczyna dalej dziwi się dlaczego wciąż rozmawiają.

                Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że telefon znów wibrował. Musiał jej wypaść, kiedy na siebie wpadli, a teraz widzi, że kiedy Harry go łapał był niezablokowany i wysłał połowę smsa, którego pisała do Louisa. Dlatego jego imię nie znika z ekranu.

                - Przeszkadzam ci? - mężczyzna znów się odzywa, a Liz naprawdę chcę potwierdzić, ale...

                - Nie, właśnie szłam do piekarni.

                - Świetnie, odprowadzę cię. - zapowiada, a dziewczyna naprawdę chce uderzyć się w głowę.

                Ale zamiast tego potakuje i czeka aż Harry zrówna z nią swój krok. I jakoś tak wychodzi, że rozmowa klei się niespodziewanie dobrze do momentu, kiedy docierają na miejsce. Słucha o tym, że Harry wyszedł biegać jak co rano, a Emily zawsze obiecuje mu towarzyszyć, ale nigdy nie daje rady tak wcześnie wstać. Dziękuje za polecenie ciasta francuskiego z jagodami i dowiaduje się, że bywa często w tych stronach, ponieważ kilka bloków dalej mieszka jego stary przyjaciel. Stwierdza, że Harry jest rozmowny, przyjazny i otwarty, nie ma problemów z odnalezieniem się w jej towarzystwie. Odpowiada mu zdawkowo lub po prostu samym uśmiechem, ale jego wcale to nie zraża i kontynuuje którąś ze śmiesznych historii z życia swojej chrześniaczki.

                Louis nie przestaje się dobijać.

                - Ktoś tu się niecierpliwi. - mówi Harry, pokazując brodą na jej dłoń, która właśnie odrzuca kolejne połączenie. - Wszystko okej?

                - Tak, nie ma się czym przejmować. Powinnam się już zbierać, mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia, ale... do zobaczenia, tak? - pyta grzecznie, spoglądając na jego twarz. W jego policzku pojawia się charakterystyczny dołeczek i jego lekko przymknięte oczy odnajdują te jej nim nie potwierdza.

                - Razem z Emily nie możemy doczekać się następnych zajęć.



***




                Jak zasugerował tak też się stało. W poniedziałek pojawił się z Emily w sali malarskiej i wrócił po zakończeniu jej lekcji. Pomógł małej i kilku innym dzieciom posprzątać ich stanowiska i poukładać pod ścianą płótna, które powinny jeszcze przeschnąć. Liz musi się przyznać, że podglądała jak dogaduje się z dziećmi, które nie przestają go zagadywać. Rozmawiają, śmieją się i żartują, a Emily wydaje się być w centrum zainteresowania, co wydaje się wręcz nieprawdopodobne. Dziewczyna podejrzewa, że jest młodszy od swojej siostry, choć nie może być pewna. Widzi duże podobieństwo między nimi, nawet cechy charakteru wydają się być zbliżone. Kiedy spotkała dzisiaj Gemmę dowiedziała się, że Emily wybrała się z Harry'm nawet do salonu tatuażu. Po prostu nie mogli bez siebie żyć.

                Kiedy odłącza projektor od laptopa słyszy ostatnie "do widzenia!" od Thomasa i spostrzega, że oprócz Stylesów i jej w sali nie ma już nikogo. Pokazują sobie nawzajem obrazy innych dzieci i cicho o nich dyskutują aż Liz nie odłącza swojego pendrive'a i mówi, że pora się zbierać.
                - Wracasz do domu? - pyta Harry, kiedy Emily biegnie po swoją kurtkę. Liz potakuje i chwyta swój płaszcz, który zostaje jej natychmiast odebrany. Chłopak łapie go u góry i unosi ręce, pomagając jej narzucić go na ramiona. Cóż, to miłe. - Możemy cię odwieźć.

                - Dzięki, ale nie trzeba. Przejdę się, Emily wspominała, że macie plany. Poza tym nie pada. - uśmiecha się i pakuje torebkę, słysząc jak dziewczynka opowiada, że za ten dzień należy jej się podwójna porcja lodów bardzo mocno czekoladowych. Harry odpowiada jej łaskotkami.

                - Emmy nie może jeść zbyt dużo cukru, bo później nikt nie może z nią wytrzymać. - mówi, trzymając małą w ramionach i zaprzestaje swoich tortur, dopiero kiedy słyszy jej niepohamowany śmiech i prośby o litość. - Bardzo chętnie podzieli się swoją podwójną porcją lodów bardzo mocno czekoladowych,  prawda Potworze? - pyta, ale Emily wciąż jest zbyt skupiona na unikaniu dotyku wujka.

                Liz pozwala sobie na cichy śmiech obserwując małe i duże dziecko Styles. Gdzieś w sercu czuje słaby uścisk, ale za wszelką cenę próbuje to zignorować.

                 - Emily wykonała dzisiaj kawał dobrej roboty ze swoją jabłonią, więc uważam, że w pełni należy jej się nagroda. - chichocze, odnosząc się do dzisiejszego zadania dzieci, które miały namalować ogród ze swoimi ulubionymi owocami. Oczy dziewczynki błyszczą na te słowa i wydaje z siebie niedowierzające naprawdę? - Naprawdę, to najładniejsza jabłoń jaką widziałam.

                - Założę się, że namalowałbym ładniejszą. - droczy się chłopak, zdobywając od swojej chrześniaczki wrogie spojrzenie. Emily warczy na niego i spogląda na swoją instruktorkę.

                - Harry rysuje ludzi z patyków! I umie narysować tylko jedno zwierze i... - dalej nie kończy, bo męska dłoń ląduje na jej ustach, skutecznie ją uciszając. Wszyscy się śmieją i kierują w stronę wyjścia. Cóż, Emily jest kierowana, stojąc złośliwie stopami na tych swojego wujka.

                Serce Liz rozpacza.

                Kiedy przekręca klucz w drzwiach chłopak znów się odzywa.

                - Okej, Em. Musimy ustalić kilka zasad. - zaczyna poważnie, a dziewczynka chwyta jego dłoń i uważnie słucha. - Po pierwsze nie możemy powiedzieć mamie, że byliśmy na lodach o tej godzinie, bo urwie mi głowę, jasne? Po drugie musisz mi obiecać, że rano dokończysz pracę domową i po trzecie, i najważniejsze, nie odpinamy pasów w samochodzie, tak?

                - Ty nie zapinasz pasów w swoim samochodzie! - odgryza się.

                - Tylko kiedy jestem w pracy, Bąblu. Masz być grzeczna, okej?

                Ostatnim co widzi Liz jest nieprzekonane przytakiwanie Emily i chce się pożegnać, co Harry komentuje oburzonym prychnięciem i wskazuje jej brodą samochód ze wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu. Kiedy chce zaprotestować on znów wchodzi jej w słowo.

                - Skoro nie chcesz iść z nami to pozwól się chociaż podwieźć.

                I Liz ulega, bo w końcu widzi przed sobą czarne audi, a wiatr rzeczywiście jest dzisiaj dość chłodny, i może nie mieszka tak daleko, ale Harry wciąż wyczekująco patrzy i po prostu czuje, że musi.

                - Prosto do mnie, okej? - upewnia się, za co dostaje mrugnięcie okiem.

                - Cokolwiek powiesz.



***



                Wtorek, dzień błogosławiony. Ma wolne, ma przygotowany plan na zajęcia do końca tygodnia dla wszystkich swoich grup, jej mieszkanie jest posprzątane, a ona właśnie pozwala, by promienie (prawie)jesiennego słońca wpadały przez okno, ocieplając jej twarz. Leży jeszcze w łóżku i zastanawia się nad telefonem do rodziców i zapewnieniem ich, że jakoś sobie radzi. Bo radzi, prawda? To, że weekendy spędza z maratonem kilku przypadkowych seriali, na które akurat natrafi w telewizji jeszcze nic nie znaczy. Nawet jesli ma się dopiero dwadzieścia lat.

                Cóż, dwadzieścia jeden w listopadzie.

                Myśli trochę o swojej mamie. O  tym, że zawsze miały ze sobą dobry kontakt i że zawsze starała się ją wspierać. Zresztą podobnie jak ojciec, bo kiedy tylko oficjalnie stwierdziła, że jej przyszłość wiązać się będzie z malarstwem - wzięli pożyczkę na czesne w londyńskiej ASP . Widzieli jej talent i w niego nie zwątpili. Ale przecież każdy kij ma dwa końce, prawda? Więc skoro w jakimś stopniu poświęcili się dla jej rozwoju ona musiała to docenić. I tak było, tyle że nie w ich oczach.

                Louis pojawił się na kilka miesięcy przed tym wszystkim. Wkroczył do jej życia razem ze swoim nadpobudliwym charakterem, zaraźliwym śmiechem i odrobinę złośliwą naturą. Tomlinson jest... w porządku, ale nie w takim porządku, jakiego potrzebuje teraz Liz.

                To wszystko, cała ta gama części składowych, które postanowiły wybuchnąć w jednym momencie popchnęły ją do miejsca, w którym znajduje się teraz. Do smutku, do żalu i do niepewności. Może odrobinę do strachu i do wycofania, którego nie umie przezwyciężyć, nawet nie próbuje. Z samego szczytu można spaść na dno, ze szczęścia można popaść w rozpacz, jedna decyzja może obrócić twoje życie do góry nogami. Liz to wie i Liz za to płaci.

                Teraz jest wrzesień. Stosunkowo ciepły wrzesień, a nie mroźny luty. Teraz jest malutkie Holmes Chapel, a nie głośny Londyn. Teraz jest Liz, a nie cała reszta.

                Ból to specyficzne uczucie, niezwykle subiektywne. Nie ten, który towarzyszy nam przy upadku, złamaniu ręki, czy wybicia palca. Nie ból, który wywołuje widok zdrady kogoś, kogo tak bardzo kochasz, który czujesz, gdy ktoś złamie ci serce. Najdotkliwszy jest ten, który daje ci świadomość, że wszystko jest twoją winą, że wszystko zawdzięczasz sobie.

                Może właśnie dlatego jest tym najgorszym rodzajem. Wiedza o tym, że przecież mogło być inaczej, gdybyśmy znaleźli się w innym miejscu i w innym czasie. Bez palącego serce uczucia każdego poranka, kiedy patrzysz w swoje odbicie i nie widzisz już tej osoby, którą pamiętasz. Kiedy nie umiesz odnaleźć w sobie uczucia na tyle pozytywnego, by tkwiło w tobie dłużej niż kilka godzin. Oczywiście, że czasami jest lepiej, kiedy na przykład wychodzisz z przyjaciółmi do kina, czy kiedy upijacie się w barze z okazji zdanego egzaminu albo nowej pracy. Śmiejesz się i wszystko wydaje się być dobre, dopóki znów nie zostajesz sama.

                 Pamiętaj, że prędzej czy później zapłacisz, za wszystko, czego jesteś winna.

                Zamyka pamiętnik, kiedy słyszy powolne pukanie do drzwi. Spogląda na zegarek, który wskazuje chwilę po ósmej rano i wstaje, będąc pewną, że jest to kurier, u którego zamówiła kilka nowych pędzli dla dzieci. Nie jest pewna, czy w ofercie podała adres swój, czy może Domu Kultury..?

                Zerka jeszcze przelotnie w lustro i odgarnia długie, czerwone włosy za uszy. Nie wygląda na zaspaną, ponieważ obudziła się prawie godzinę temu - nigdy nie była wielkim śpiochem, a ostatnimi czasy nie ma nawet możliwości przespania nieprzerwanie chociaż pięciu godzin. Po drodze zarzuca na ramiona stary, szary sweter i przekręca zamek w drzwiach.

                - Zamawiała Pani śniadanie? - słyszy i przez moment ma wrażenie, że może jednak śni.

                Co..?

                - Co? - pyta, otwierając szerzej oczy i dokładnie przyglądając się papierowej torebce i kubku kawy na wynos z zapisanym koślawo imieniem. - Harry? Co tu robisz?

                Chłopak uśmiecha się szeroko, a w jego policzkach pokazują się małe dołeczki (Liz zauważa, że Emily też takie ma). Znów ma na sobie bluzę z kapturem, która jest lekko mokra w okolicach szyi, ale nie ma jak przyjrzeć się jej lepiej, bo gorący kubek ląduje w jej wiecznie chłodnych dłoniach. Harry chrząka znacząco, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę, ale Liz wciąż jest trochę w szoku.

                - Niespodzianka? - pyta spod uniesionej brwi.

                - Skąd wiesz, gdzie mieszkam?

                - Odwoziłem cię tu wczoraj. - znów posyła jej szeroki uśmiech, którego po prostu nie da się zignorować. - Wystarczy dziękuję.

                Mimo że bardzo chce to nic nie może poradzić na ciepło, które rozlewa się w jej klatce piersiowej. 

                - Bardzo dziękuję, ale... jak? w ogóle... co? - odzywa się głupio, co tylko go rozbawia. Nawet nie kryje swojego śmiechu, ale jakoś nie potrafi się na to złościć. Czuje jak jej wargi samowolnie rozciągają się w uśmiechu.

                - Moja trasa przebiega przez twój dom, więc pomyślałem: dlaczego nie? Było warto. - dopowiada słodko, a Liz zaczyna się zawstydzać. Zawstydzać.

                Myśli przez chwilę jak w ogóle doszło do tego, że Harry właśnie stoi w drzwiach jej mieszkania ze smacznie pachnącą latte i ciastem francuskim i to wszystko po prostu... To wydaję się być naprawdę dużo. Pyta więc, czy ma ochotę wejść do środka, ale wymiguje się niezakończonym treningiem.

                - Czym sobie zasłużyłam? - śmieje się, zaglądając do torebki, a para z wciąż ciepłych rogalików rozpieszcza jej nozdrza.

                - Narazie niczym, ale masz szansę to nadrobić. - unosi brwi konspiracyjnie, a Liz zasmuca się i już dobrze, wie co za chwile odpowie. - Co powiesz na spacer? Dzisiaj wieczorem?

                - Harry, ja...

                - Jest ostatni dzień lata. - wchodzi jej w słowo, co jak zauważyła, ma w zwyczaju. - Nie możesz odmówić mi w ostatni dzień lata.

                A Liz jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że faktycznie. Nie może.



                                                                                 ***



                - Okej, dobra. Moja kolej! Kiedy miałam cztery lata zabrałam siostrze zabawkę z płatków śniadaniowych i wrzuciłam ją do toalety. Potem miałam wyrzuty sumienia i chciałam ją wyjąć, ale utknęła mi ręka.

                - Zaliczam, jeśli woda nie była czysta.

                -... Cholera.

                Harry bezkonkurencyjnie wygrał konkurs na najbardziej żenującą historię z dzieciństwa i nawet bliskość z toaletą nie może tego przebić. Żadne z nich nie wie jak rozmowa zeszła na ten tor, ale jest dobrze - jest zabawnie, beztrosko i przede wszystkim swobodnie. Liz nie powinna ukrywać, że troszkę obawiała się tego spotkania, bądź co bądź nie znają się za dobrze, ale na szczęscie wszystkie jej wątpliwości zostały rozwiane przez poczucie humoru chłopaka.

                Louis nie dzwoni. Nie dzwoni od rana i Liz sama nie wie, czy powinna się martwić, czy cieszyć. Jest to dość skomplikowana sytuacja, która wymaga rozwikłania, ale dziewczyna udaje, że żadne z nich tego nie potrzebuje. Bo po co to rozdrapywać, kiedy rana wreszcie miała szansę zacząć się zabliźniać.

                Musi odgonić te myśli na kilka najbliższych godzin. Harry zaskoczył ją swoją poranną wizytą, a smak rogalików, które jej podarował czuła nawet teraz. Ten mały, słodki gest sprawił, że nikły uśmiech nie opuszczał dziś jej twarzy i nawet zdołała przetrwać ten dzień bez płaczu, co naprawdę rzadko się zdarza.

                W każdym razie jest dwudziesty drugi września - ostatni dzień lata, choć pogoda wygląda jakby wcale nie chciała żegnać wakacji. Słońce praży właściwie od samego rana, co poprawia humor mieszkańcom, którzy specjalnie na ten dzień zorganizowali festyn. Kiedy przychodzi jesień wszystko powoli zaczyna tracić barwy, a świat jakby zasypiał na kolejnych kilka miesięcy, dlatego zakończenie ich z hukiem, radością i zabawą wydawało się mieć całkiem sporo sensu.

                Liz nigdy wcześniej nie bywała w Holmes Chapel i nie znała tradycji miasteczka. Przygląda się więc dokładnie karuzelom dla dzieci, stoiskami z piwem i gorącą kukurydzą, niedużej scenie z muzyką elektroniczną i rodzinami, spędzającymi wspólnie czas. Podoba jej się to, podoba jej się ten spokój i ta zażyłość między mieszkańcami, której tak bardzo brakuje w Londynie. Duże miasta czynią nas anonimowymi, ludzie, których mijasz każdego dnia na ulicach nie poznają się w metrze, nawet mimo tego, że notorycznie się widują. To trochę smutne i paradoksalne, że w takim miejscu czujesz się bardziej samotna.

                 - Hej! - woła, kiedy zauważa jak chłopak podkradł jej trochę waty cukrowej. - To moje! - ściąga groźnie brwi, chcąc uderzyć go lekko w dłoń, ale jest szybszy.  - Złodziej.

                - To ja ją kupiłem! W świetle brytyjskiego prawa to moja własność. - kłóci się, a jego nos uroczo się marszczy, kiedy zachodzące słońce drażni jego oczy.

                -  W świetle prawa dżentelmenów powinni cię za to zamknąć. - odgryza się. - To nieładnie tak wypominać kobiecie prezent.

                - Robię to dla twojego dobra, kto wie jak zachowujesz się po takiej ilości cukru. - wystawia dłoń po kolejną porcję, a Liz już nie protestuje.

                - Cóż, fakt. To może być ciekawe, wieki nie jadłam waty cukrowej.

                Wzrusza ramionami i ostrożnie urywa kolejne kawałki, które rozpływają się już zanim dotrą do jej ust. Jest chyba ze trzydzieści stopni, Liz czuje, że gorąco jej nawet w letniej sukience, którą na sobie ma. Myśli o tym, jak pogoda oszalała aż do chwili, w której nie zajmują wolnej, drewnianej ławki przy małej fontannie w parku.

                - Harry..? - pyta niepewnie, krążąc spojrzeniem między watą cukrową, dziećmi w wodzie i nim.

                - Hm?

                - Gdzie mieszkasz? No wiesz, na stałe.

                Chłopak marszczy lekko czoło wyraźnie nie rozumiejąc.

                - Pracuję w Domu Kultury od początku września, a z Gemmą znam się jeszcze odrobinę dłużej. Nigdy nie wspominała, że ma brata, dopiero ostatnio napomknęła, że przyjeżdżasz do miasta.

                - Oh, więc o to ci chodzi. - odpowiada, usadawiając się wygodniej na ławce, dłonie kładąc gdzieś na udach. - Mieszkam tu, w Holmes Chapel. Tu się urodziłem i nie mam w planach wyjazdu. Tyle że przez moją pracę rzadko tu bywam.

                - Czym się zajmujesz? Wybacz, że jestem taka wścibska, jeśli nie chcesz...

                - Jestem żołnierzem.

                - Oh... oh. - mruczy głupio, bo naprawdę nie wie co w tym momencie powinna powiedzieć. Nie spodziewała się usłyszeć takiej odpowiedzi, bardziej czegoś w rodzaju "pracuje w pewnej firmie i często wyjeżdżam w delegację", "dużo podróżuję", "jestem fotografem", czy nawet "mistrzostwa świata w boksie" (choć Harry wygląda jak przerośnięty dwunastolatek z tą burzą loków i gładkimi policzkami).  - To dość... niespodziewane.

                - Niespodziewane?

                Liz ma ochotę uderzyć się w czoło.

                - Po prostu zawsze utożsamiałam żołnierzy z ojcami żelaznej ręki, rozumiesz? Może to głupie i bardzo stereotypowe, ale widząc ciebie z Emily nigdy nie powiedziałabym... Kiedy z nią jesteś mam wrażenie, że nie jesteś jej wujkiem tylko kolegą z podwórka. Macie wspaniałą więź.

                Wybrnęła?

                Harry nie odpowiada od razu. Wzdycha ciężko, trochę jakby ze zmęczenia lub bezradności. W każdym razie atmosfera się zmienia, jest trochę niezręcznie i stosunkowo poważnie w porównaniu z ich dyskusją o głupotach z dzieciństwa. Liz znów czuję się... w ten sposób.

                - Przepraszam... - szepcze. - Jestem głupia. Nie powinnam...

                - Nie jesteś głupia. - przerywa jej, dotykając palcami brody i niespokojnie ją pocierając. - No może poza tą częścią z generalizowaniem wartości poprzez karierę. - śmieje się niezręcznie, ale to wcale nie rozluźnia napięcia jakie właśnie się wytwarza. - Staram się, wiesz? Mocno. Emily jest trudnym dzieckiem i chcę po prostu, żeby... - Harry zacina się, opadając plecami na oparcie drewnianej ławki, która cicho skrzeczy. Splata dłonie na karku i przez chwilę patrzy gdzieś w górę, jakby próbował zebrać myśli. Liz czuje, że to nienajlepszy moment na wtrącenie, więc mimo całego zażenowania, które wciąż w sobie tłamsi jedynie milczy. - Miałem czternaście lat, kiedy Gemma ją urodziła. Mieszkały ze mną i mamą do momentu, kiedy Emily była już na tyle duża, że można było zapisać ją do przedszkola. I wtedy się zaczęło. Emily z dnia na dzień wracała coraz smutniejsza, coraz częściej płakała i prosiła Gemms, żeby zabrała ją do mojej mamy zamiast kolejnego dnia w tamtym miejscu. Z początku myśleliśmy, że to z tęsknoty, wiele dzieci tak ma, prawda? Nagle muszą spędzić kilka godzin same, wśród obcych dzieci i opiekunek, których nigdy wcześniej nie widziały. Mieliśmy nadzieję, że z tego wyrośnie jeśli tylko zaprzyjaźni się z kimś i coraz chętniej będzie wstawała rano z łóżka. Minęło pół roku, ale sytuacja się nie zmieniała, a opiekunka grupy twiedziła, że faktycznie widzi jej niechęć, ale nie ma pojęcia skąd się brała. Emily nie miała przyjaciół, ale nie miała też wrogów, dzieci jej nie odrzucały, ale też nie chciały się z nią bawić, jeśli sama do nich nie dołączyła. Próbowaliśmy sesji z pedagogiem zatrudnionym w przedszkolu, później psychologa i dopiero od niego poznaliśmy przyczynę. Emily jest bardzo wrażliwa i krucha, nie trzeba jej nic mówić, żeby zrozumiała, wiesz co mam na myśli? Widzi coś i zdaje sobie sprawę, że ona tego nie ma i to wystarcza. Em nigdy nie poznała swojego ojca.

                W głowie Liz wszystko zaczyna nabierać kształtów. Od samego początku kursu widziała, że Emily jest wycofana i trochę niepewna w towarzystwie swoich rówieśników. Wydawało jej się, że bardzo łatwo można ją spłoszyć, dlatego zawsze była taka ostrożna. Widziała smutek, który krył się w jej oczach, jej dystans, kiedy przysłuchiwała się rozmowom swoich koleżanek i kolegów z zajęć, ale nie zdawała sobie sprawy, że sprawa zachodzi tak daleko. Ma ochotę przytulić dziewczynkę i powiedzieć, że jest wspaniała, a to że nie ma czegoś, co widzi u innych dzieci wkrótce uczyni ją tylko silniejszą.

                -  Bardzo się o nią martwię, kiedy muszę wyjeżdżać. - kontynuuje Harry. - W prawdzie ma Nialla, który jest z Gemmą prawie cztery lata, dobrze się ze sobą dogadują, ale mała jeszcze nigdy nie nazwała go swoim tatą. Nikt tego od niej nie oczekuje, ale ta relacja w ogóle się do tego nie sprowadza. Lubią się, ale to nie jest tym, czym powinno być. Za kilka miesięcy biorą ślub, a ja naprawdę nie wiem jak będzie to wyglądać...

                Liz widzi ile kosztuje go to wyznanie, widzi w jego lekko przymrużonych oczach niepewność i całą masę bezradności. Nie wie, co powinna powiedzieć, nie wie przecież jak obchodzić się z dziećmi, nie zna ich sposobu myślenia, postrzegania świata i poziomu rozwoju psychiki, a to czyni ją jeszcze smutniejszą. Nie wie co sprawiłoby, że Emily się otworzy, nie ma pojęcia co siedzi w jej małej główce, która już od tak młodego wieku musi zmagać się z przeszkodami, które ona sama...

                Przeczesuje palcami włosy i nie. Nie może już dłużej.

                - Harry! - słyszą cienkiutki głosik gdzieś z oddali i oboje jak na zawołanie odwracają się w tamtą stronę.

                Dziewczyna chce dziękować niebiosom, że ktoś zakończył ten temat. Bierze głębszy oddech, nim Harry zdoła zauważyć, jak jego wyznanie działa na jej serce. I to nie jedynie ze współczucia sytuacji z jego siostrzenicą.

                - Harry! 

                Chłopak rzuca jeszcze krótkie "o wilku mowa" nim mała istotka prawie nie wskakuje na jego kolana. Emily trzyma w dłoniach małego pluszaka i wystawia ręcę w stronę twarzy wujka, opowiadając jakąś historię. Jest tak podekscytowana tym co mówi, że serce Liz topnieje z każdym jej kolejnym słowem. Na twarzy Harry'ego nie ma już ani śladu smutku i jedyne co robi to obejmuje dziewczynkę delikatnie i upomina, że jeszcze się nie przywitała.

                - Dzień dobry! - woła w stronę dziewczyny z szerokim uśmiechem, ale to tyle. Liz chyba nie ma co liczyć na dłuższe zainteresowanie jej osobą, przegrywa z opowieścią jak Niall wygrał dla niej tego pluszaka w strącaniu puszek piłką. - I wtedy spadły wszystkie, wiesz?! I mogłam sobie wybrać misia!

                - Niesamowite! - śmieje się z niej, ale dziewczynka w ogóle się tym nie zraża.

                - No! Była jeszcze taka żaba, ale żabę już mam. Nie mam owieczki, więc ją wzięłam, ona wygląda trochę jak ty.

                - CO?! - oburza się chłopak, a Liz nie może powstrzymać się od chichotu, czym ściąga na siebie jego uwagę. Posyła jej mały uśmiech, a jego wzrok na dłużej zatrzymuje się w jej oczach nawet mimo pewnej uroczej dziewięciolatki wiercącej się na jego kolanach. - A gdzie zgubiłaś mamę?

                - O tam! - obraca się bokiem i wskazuje ręką zbliżającą się Gemmę i Nialla, którzy trzymają się za dłonie.

                Czerwonowłosa w tej samej chwili, kiedy mała rączka blondynki opada na klatkę piersiową jej towarzysza, czuje jak wzbiera się w niej zdenerwowanie. W zasadzie dobrze zdaje sobie sprawę, że nie ma ku temu powodów, ponieważ jest dorosłą kobietą, która ma prawo robić co chce i spotykać się z kim chce, jednak spotkanie tu swojej szefowej wydaje się nie na miejscu. Czy nie?

                - Zaczynam robić się zazdrosna o własną córkę, braciszku. - śmieje się Gemma, schylając się do chłopaka i całując przelotnie jego policzek. - Hej, Liz. - wita się uprzejmie, co szybko zostaje odwzajemnione, ale mimo wszystko wciąż jest odrobinę niezręcznie.

                - Twoje dziecko właśnie nazwało mnie owcą. - marudzi Harry, wyginając usta w podkówkę, kiedy siostrzenica znów skupia na nim swoje spojrzenie.

                - Nie to, że nie ma racji... - dodaje Niall, który pojawia się znikąd z wesołym "cześć".

                - A pójdziecie z nami... - odzywa się ponownie Emily tym razem patrząc na przemian na wujka i swoją instruktorkę, ale Gemma szybko wchodzi jej w słowo.

                - Em, skarbie, mówiłam ci już, że wracamy do domu. Rano musisz wstać do szkoły.

                - Ale mamo...

                - Następnym razem, co bąblu? - męskie ramiona zacieśniają się na chwilę wokół dziewczynki, kiedy stara się jej coś wytłumaczyć. - Odbiorę cię jutro ze szkoły i coś porobimy, hm?

                - No dobrze... Ale na pewno!

                - Słowo.





               


                Nie wracają więcej do tematu Emily. Liz opowiada o swojej siostrze i jej mężu, którzy próbują podbić Nowy Jork, a Harry o swojej pracy. Okazuje się, że chwilę przed przyjazdem do Homes Chapel awansował na kaprala po pięciu latach służby w siłach powietrznych wojsk brytyjskich**. Wraca w połowie lutego.

                Rozmowa klei się właściwie cały czas, aż do momentu, kiedy stają przed drzwiami do mieszkania dziewczyny. Harry ciągle uśmiecha się podejrzliwie, co Liz za wszelką cenę stara się ignorować. Nie chce zapraszać go do środka, choć jest dopiero kilka chwil po dziewiątej wieczorem. Uważa, że nawiązywanie głębszej więzi jest błędem, a ona naprawdę popełniła ich wystarczająco w swoim krótkim, zaledwie dwudziestoletnim życiu.

                Kiedy odwraca się w jego stronę, czując na plecach fakturę swoich drzwi wejściowych decyduje się na delikatny uśmiech. Odgarnia kosmyk włosów za ucho i zastanawia się co powiedzieć, więc stawia na klasykę. Harry wciąż na nią patrzy spod podniesionych brwi, co odrobinę ją onieśmiela. Boże, dlaczego?

                - Dziękuję, to był miły wieczór. - mówi i stara się, by jej głos brzmiał tak, jakby powtarzała to conajmniej tysiąc razy wcześniej. - Dobrze spędziłam ostatni dzień lata.

                - Ja także.

                Liz przegryza wargę i ucieka spojrzeniem trochę w dół.

                - Do zobaczenia? - chłopak na szczęście dostrzegł małą aluzję i z uśmiechem unosi dłoń lekko w górę. Dziewczyna śmieje się cicho i przybija mu piątkę, kręcąc głową z niedowierzaniem, a rozbawienie nie opuszcza jej twarzy.

                - Do zobaczenia.



***




nieznany numer:  Co oglądają krowy w czasie wolnym?

nieznany numer: moo-vies*** :)

Liz:  Cześć Harry.

Harry: Cześć :))

Liz: Skąd masz mój numer?

Harry: Od Gemmy.

Harry: To znaczy od jej telefonu.

Harry: Nie stawiał oporu :)

Liz: To kradzież, prawda? Czy żołnierz nie powinien stać na straży prawa? ;)

Harry: Tylko na służbie. W tej chwili nie jestem nawet umundurowany.

Liz: Szkoda :(

Harry: Nie jestem umundurowany w żaden sposób, jeśli jesteś zainteresowana :)

Liz: Proszę zaprzestać prób flirtu. Marnie to panu idzie, kapralu Styles!

 Harry: Lubię jak to brzmi.. :)))))

Liz: Mogę ci to nagrać i wręczyć w prezencie urodzinowym.

Harry: Wolałbym kino, jeśli mam w tym jakiś głos.

Harry: Dzisiaj?

Harry: Po twoich zajęciach? Wiem gdzie pracujesz :)

Harry: Kto bezduszny odmawia pierwszego dnia jesieni?!

Liz: Nie wykorzystuj sił natury przeciwko mnie, kapralu Styles!

Harry: 19?

Liz: 19 ;)



***




               
Jest środek jesieni, kiedy Gemma wpada do sali malarskiej i pomaga zdjąć kurtkę małej Emily. Liz od razu wydaje się to podejrzane, ponieważ jej podopieczna zawsze sama wpada na zajęcia, jeśli akurat nie odprowadza jej Harry. Przyjeżdża wraz z Gemmą godzinę wcześniej i bawi się w gabinecie mamy, która zajmuje się swoimi sprawami, a później schodzi do Liz. W każdym razie instruktorka cierpliwie czeka na jakiś rozwój sytuacji, układając farby przy każdym ze stanowisk.

                Jej znajomość z Harrym wciąż się rozwija. O ile kilka spotkań można nazwać rozwojem. No dobrze, kilkanaście, ponieważ Harry niemal za każdym razem, kiedy odprowadza swoją siostrzenicę proponuje spacer, kino, późną herbatę albo chociaż eskortę do mieszkania. Liz musi przyznać, że dobrze się dogadują, ich rozmowy nie są zbyt poważne ani niezręczne, a przez większość czasu Styles stara się ją rozśmieszyć. To miłe i Liz lubi spędzać tak wolny czas.

                Mimo wszystko wie, że musi się pilnować. Wie, że musi utrzymać tę znajomość na tym poziomie, na którym znajduje się teraz. Przyjaźń to jedyne na co może sobie teraz pozwolić.

                - Liz? - Gemma odzywa się po krótkiej wymianie zdań z córką, która teraz idzie w stronę zachodniej ściany, mając trochę czasu, by przyjrzeć się pracom z ostatnich zajęć.  - Masz chwilkę?

                Potakuje, na co uśmiech jej szefowej zaczyna się rozszerzać.

                - Cóż, mieliśmy zrobić to z Niallem razem, ale skoro jest u rodziny w Mullingar to... - zaczyna, biorąc głębszy oddech i wyciąga coś zza pleców. - Bardzo chcielibyśmy zaprosić cię na nasz ślub. W sylwestra.

                Liz z początku wręcz zatyka. Staje nagle w miejscu z rozchylonymi ustami i patrzy się niedowierzająco na blondynkę, która zdobywa się na krótki śmiech. Nie spodziewała się, że zostanie zaproszona, znają się tylko kilka miesięcy,a  w dodatku nie stały się jakimiś bliskimi przyjaciółkami. Gemma podaje jej niedużą, podłużną kopertę z ładnie zapisanymi inicjałami i zagląda do środka. Kartka utrzymana jest w kolorach bieli i fioletu i teraz faktycznie zaczyna coś sobie przypominać, że Niall marudził Harry'emu, że nie mogą dobrać odpowiednich zasłon. Uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie tamtego dnia, kiedy Harry przyszedł po nią po pracy i całą drogę marudził, że zastanawia się nad tym, czy blondynka rzeczywiście jest jego prawdziwą siostrą. Rozumiesz?! Biały i fioletowy, a ona mówi, że zasłony nie pasują! Nigdy nie zrozumiem kobiet.

                Liz dokładnie czyta zaproszenie, którego tekst tradycyjnie utrzymany jest w podniosłym stylu, a każda pierwsza litera akapitu zaczyna się pięknym kaligrafem. Zauważa, że dostała zaproszenie z osobą towarzyszącą i zaczyna się zastanawiać, kiedy będzie odpowiedi moment na powiedzenie parze młodej, że wybiera się sama.

                - Nie wiem co powiedzieć... Dziękuję, nie spodziewałam się. - uśmiecha się w stronę koleżanki i czuje przyjemne ciepło rozlewające się po jej poharatanym sercu. - Na pewno przyjdę osobiście wam pogratulować. - mruga okiem, a Gemma oddycha z ulgą.
               


***



                Wracam z tej beznadziejnej przymiarki. Mam jedzenie, będę za dziesięć minut. H xx Liz czyta smsa dokładnie siedem razy, nim dociera do niej jego treść. Wystukuje szybkie potwierdzenie i zaczyna szybko ogarniać salon. Harry nigdy wcześniej u niej nie był, zazwyczaj zostawiał ją pod drzwiami, przybijali sobie piątkę jak para nastoletnich kumpli i rozchodzili się w swoje strony, pisząc ze sobą jeszcze długie godziny przed snem. Zabiera więc z kanapy swój stary sweter, który nosi tylko po domu i myje kubek po herbacie, a później słyszy dzwonek.

                Harry stoi w progu z torbą chińskiego jedzenia i Liz już czuje w ustach smak makaronu sojowego z warzywami. Widzi jego burzę loków i zmrużone, znajome oczy i robi jej się jakoś lepiej tak po prostu. Jego mina nie mówi zbyt wiele, nie uśmiecha się, ale nie wydaje się też być zły, raczej coś pomiędzy zmęczeniem a bezradnością. Liz ma ochotę go przytulić właśnie w tej chwili, kiedy wygląda jak małe smutne dziecko. Śmieje się cicho nim wpuszcza go do środka.

                - Garnitur pasował? - nie może pozbyć się odrobinę złośliwego tonu. Nie jej wina, że przed oczami ma grymaszącego Harry'ego sprzed paru dni.

                - Weź.

                Teraz już pozwala sobie na głośniejszy chichot. Zabiera od niego jedzenie i idzie do kuchni, przekładając wszystko na dwa duże, białe talerze. Słyszy kroki mężczyny, którzy prawdopodobnie przechadza się po jej mieszakaniu, ale jakoś niespecjalnie się tym przejmuje do czasu, gdy staje w progu z parującym makaronem i przyłpauje Harry'ego na oglądaniu jej sztalugi.

                Powinna to przewidzieć.

                Przełyka głośno ślinę i odkłada jedzenie.

                - Wiesz, spodziewałem się jakichś pobrudzonych farbą ścian, brudnego fartucha i...

                - Nie maluję.

                Ucina szybko, nie chcąc, by uznał to za sposobność na kontynuowanie rozmowy na ten temat. Ma ochotę uderzyć się w twarz, bo skoro zakończyła ten etap dlaczego nie może pozbyć się swojej sztalugi i starych płócien..?

                Nie patrzy na niego. Pospiesznie zajmuje miejsce na kanapie i opiera się wygodnie, biorąc talerz w dłonie i nabierając na widelec pierwszy kęs kolacji. Smakuje całkiem dobrze, choć musi przyznać, że knajpa, w której jadała w czasie studiów zmiata wszystkie inne z powierzchni ziemi. Harry na szczęście łapie aluzję i siada obok niej pytając tylko czy smakuje i sam zabiera się za jedzenie.

                Atmosfera nie jest najlepsza, Liz zaczyna odczuwać małe wyrzuty sumienia, ale po prostu nie chce o tym rozmawiać. Nie chce i nie może, bo to za wiele ją kosztuje...

                Odłożyła pusty talerz i zaczekała aż to samo zrobi chłopak, i opadła całym bokiem na oparcie miękkiej kanapy. Podparła głowę na łokciu i spojrzała na profil Harry'ego, chcąc jakoś sporawdzić tę wizytę na dobre tory.

                - Emily bardzo marudziła? - pyta cicho, może troszkę zbyt słodko, ale wie, ze to bezpieczny temat. Emmy jest wykapanym wujkiem i Liz czasem ma wrażenie, że to tak naprawdę jego córka, co zawsze go rozbawia.

                - Trochę, ale jej sukienka jest prawie gotowa. Tak samo garnitur Nialla, zaczęli przymiarki kiedy jeszcze byłem w jednostce. - odpowiada spokojnie, odchylając lekko głowę i spoglądając na dziewczynę zmęczonym wzrokiem. - Nienawidzę takich rzeczy. W dodatku to babsko wbiło mi igłę w ramię!

                -Biedactwo. - śmieje się Liz, i zanim się zastanowi kładzie swoją dłoń na chwilę w miejscu, które pokazywał. 

                Chłopak układa usta w podkówkę i patrzy na nią z dołu, przytakując. Liz nawet nie wie, kiedy proponuje lampkę czerwonego wina.




                - ...No więc Gemma wpadła potem na jeden z tych swoich genialnych pomysłów, że świadkowa Nialla powinna mieć sukienkę w kolorze mojego krawatu. Tylko że ten Einstein nie przewidział, że Claudia pracuje, więc nie może tak o przylecieć sobie z Irlandii na jej głupią przymiarkę, więc co zrobi? Wyśle mi trochę materiału i mam chodzić z nim jak kretyn po sklepach i szukać takiego samego krawata. Paranoja. Jakby nie mogła zrobić zdjęcia! - denerwuje się Harry, ale przez jego zdenerwowany głos przebija się nutka śmiechu.

                Są już prawie przy końcu butelki i oboje już zapomnieli o wcześniejszej nieprzyjemnej sytuacji. Liz śmieje się cicho w swój kieliszek i zaczyna przypominać sobie jak z siostrą prowadziły podobne kłótnie parę lat temu, kiedy wychodziła za Erica. Liz nie była świadkiem, ale mimo to Sandra zmuszała ją do czynnego udziału w przygotowaniach. Ale dobrze to wspomina.

                - Nie może zrobić zdjęcia, one przekłamują kolory! Pstryknie tę kieckę w jakimś żółtawym świetle i jeszcze kupisz pomarańczowy krawat zamiast czerwonego.

                -Cokolwiek, jakby nie mogła mi go po prostu kupić. Moja siostra uwielbia być problematyczna. - grymasi, wiercąc się chwilę na swoim miejscu tylko po to, żeby za chwilę położyć się na dużej kanapie i oprzeć głowę na kolanach dziewczyny.

                - A twoja partnerka? - zastanwia się Liz, a jej twarz odrobinę poważnieje, kiedy spogląda w dół na jego twarz. - Wydaje mi się, że powinieneś dopasować krawat pod sukienkę partnerki.

                - Idę sam.

                Dlaczego Liz czuje małą ulgę..?

                - Ja też.

                Tym krótkim wyznaniem ściąga na siebie całą jego uwagę. Harry marszczy bwi, jakby się nad czymś zastanwiał, a ona już wie. I nic nie może poradzić na to, że odwzajemnia jego nieśmiały uśmiech.

                - Więc może... - zacina się, wyraźnie odrobinę speszony. - Może chciałabyś, no wiesz. Pójść ze mną..?

                Liz bez słowa odkłada swój prawie pusty kieliszek na ławę, a jej spojrzenie ląduje w oczach Harry'ego nim nie uśmiecha się szerzej i nie przytakuje, odgarniając mu kosmyk włosów z czoła.

                Tego wieczora żegnają się bardziej czule niż zazwyczaj. Chłopak jeszcze raz dziękuje jej za to, że się zgodziła, po czym pozwala sobie przytulić ją do siebie może troszkę zbyt mocno. Liz jednak wcale się nie sprzeciwia, bo tej nocy wszystko wydaje się być właściwe.




***




                Następnego dnia Harry jak gyby nigdy nic wchodzi do mieszkania siostry i od progu woła swoją siostrzenicę. Nic nie może poradzić na to, że cały dzień dzisiaj uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Naprawdę nie chciał sam wybrać się na wesele, wiedząc, że praktycznie będzie jednym z niewielu gości bez osoby towarzyszącej. Gemma nawet potajemnie robiła dla niego casting wśród swoich dalszych koleżanek, co powiedziała mu Emily w wielkiej tajemnicy. Już nawet zdążył przerazić się wizją pójścia na ślub z Davnee - niezbyt urodziwą koleżanką Gemms z podstawówki, ale został wybawiony. Dzięki, Niebiosa!

                Harry ma obecnie dwadzieścia dwa lata, a po raz pierwszy wyjechał z Holmes Chapel zaraz po swojej osiemnastce. Nie zaczął studiów, twierdząc, że to nie jest dla niego, a poza tym zawsze fascynowała go wizja przyszłości w armii. Od najmłodszych lat snuł takie plany, które z czasem stawały sie coraz realniejsze. Dlatego też nie miał praktycznie żadnego kontaktu z ludźmi w swoim wieku w rodzinnym mieście oprócz starych znajomości z liceum, czy z zajęć dodatkowych, na które uczęszczał w czasie szkoły. Tak naprawdę jedynym przyjacielem, jakiego miał tu, w rodzinnym mieście, był Liam Payne, z którym zna się jeszcze z czasów piaskownicy.

                Jego dotychczasowe kontakty z kobietami ograniczały sie do sezonowych spotkań, kiedy akurat był w domu, czy kilku przelotnych na imprezach, na których bawił się z Liamem. Jego pierwszą i właściwie jedyną poważną dziewczyną była Holly z równoległej klasy, kiedy miał około szesnastu lat. Była niską, szczupłą blondynką z wielkimi aspiracjami kariery muzycznej, ale z tego co się dowiedział pracuje teraz w Leeds i prowadzi mały salon fryzjerski.

                - Emmy, ubieraj się! - woła, wchodząc w głąb mieszkania. - Babcia upiekła dla ciebie szarlotkę.

                Gdzieś z oddali słyszy dziecięce "no zaraz!" i kieruje się w stronę kuchni, gdzie siedzi jego siostra. Dziewczyna pochyla się nad kilkoma katalogami ślubnymi i z tego co się orientuje szuka inspiracji jak udekorować stół. Boże, ma już tego dość.

                - Niall musi być aniołem, że to wszystko znosi. - śmieje się i siada naprzeciw niej przy dużym, szklanym stole. - Ale tak poważnie to myślę, że masz racje. Goście cię znienawidzą, jeśli na stole będą białe świeczki zamiast tych beżowych i matko! Co pomyśli wujek Max, kiedy zobaczy taki obrus?! - dramatyzuje, teatralnie kładąc otawartą dłoń na klatce piersiowej w miejscu serca. - Przegniesz, jeśli wybierzesz irysy...

                - Skończyłeś? - ucina blondynka i posyła mu groźne spojrzenie spod ściągniętych brwi.

                - Przecież chciałaś, żebym się bardziej angażował!

                - Jesteś najgorszym bratem na świecie. - syczy, na co usta chłopaka rozciągają się w większym uśmiechu. - Co ty się tak szczerzysz?

                - Cieszę się szczęściem mojej ulubionej siostry.

                - Yhym, pewnie. Jeszcze wczoraj krzyczałeś na mnie, że kazałam ci trochę przyciąć włosy.

                - Bo to było przegięcie! - broni się, na co Gemma przewraca oczami. - Poza tym możesz zakończyć konkurs pod tytułem "Zatańcz z Harry'm". Idę z Liz.

                - Z... Co?

                Gemma nagle odsuwa od siebie wszystkie katalogi, jakie ze sobą przytargała wczoraj z salonu i skupia całą swoją uwagę na bracie. Patrzy na niego przez kilka dłuższych chwil, jakby czekała na moment, aż wybuchnie śmiechem i powie, że to żart i że może iść z Davnee. Harry marszczy czoło w niezrozumieniu, bo przecież blondynka dobrze wiedziała, że od jakiegoś czasu załapali kumpelski kontakt i czasami się spotykają.

                - No co? Przecież sama ją zaprosiłaś.

                - Tak! - dziewczyna podnosi odrobinę głos, jednak nie na tyle, by Emily była w stanie ich usłyszeć. - Zaprosiłam ciebie, a później zaprosiłam ją. Na dwóch osobnych zaproszeniach. - wylicza. - Z osobami towarzyszącymi. Nie razem.

                Harry nie rozumie.

                - O co ci chodzi?

                - O co mi chodzi?! O co tobie chodzi! - denerwuje się.

                - Sama ją zaprosiłaś! Jaki masz problem?!

                - Nie chcę, żebyś z nią szedł, okej? Znajdź kogoś innego, Harry. Tak będzie lepiej.

                - Żartujesz, nie? - pyta z niedowierzaniem, dokładnie lustrując postać siostry. Nie ma pojęcia o co może jej chodzić, przecież wyglądało na to, że się lubią, skoro Gemma zaprosiła ją na swój ślub. A nie zaprosiła nawet całej rodziny. - Nie powinnaś się wtrącać do tego z kim chce iść na ten pie...

                - Ma chłopaka w Londynie.
               


***



                11:17
                Liz: Zostawiłeś u mnie klucze, niezdaro :)x

                 12:03
                Liz: Podrzucisz dzisiaj Emily? Wezmę je na zajęcia.x

                15:20
                Liz: Harry?
               


***



                20:11
                Liz: Nie spotkałam dziś żadnych Stylesów! Zaginęliście w tych zasłonach Gemmy?

                20:30
                Liz: Nudzę się, gdzie mój dzisiejszy żart? :(

                21:21
                Liz: ...

                10:35
                Liz: Klucze zostawię u portiera w Domu Kultury.



***




                Na zajęciach w piątek Emily już się pojawia. Uśmiecha się dokładnie tak samo jak codziennie odkąd przyjechał Harry. Rozmawia trochę z Thomasem i Abby w czasie zajęć, ale Liz nie ma nawet ochoty ich uspakajać. Wszystkie dzieci są dzisiaj jakoś podejrzanie pobudzone, więc po prostu dała im płótna i włączyła timer na pięć minut. W tym czasie dzieci musiały domalować coś na płótnie, zamieniając się między sobą miejscami. Ta zabawa zawsze je rozwesela i sprawia im dużą przyjemność, Liz często to proponuje, kiedy nie mają weny.

                Kiedy zajęcia się kończą już nawet nie liczy, że małą odbierze wujek. Dzisiaj Emmy przyszła z mamą, która miała trochę papierkowej roboty w swoim gabinecie. Kiedy więc maluchy się zebrały i powychodziły z sali, Liz ubrała się i wyjęła z torebki obcą parę kluczy, chcąc podrzucić ją portierowi tuż przed wejściem. Nie ma pojęcia dlaczego Harry ją ignoruje, jest jej bardzo przykro, ale za wszelką cenę stara się o tym nie myśleć. Przecież miała się nie przywiązywać.

                To wszystko rozwinęło się zbyt szybko. Harry zbyt dobrze wpasował się w jej rutynę i jej codzienność i Liz nie miała pojęcia jak to się stało. Po prostu czuła się przy nim swobodnie, ponieważ nie zna jej, nie zna jej burzliwej i odrobinę dramatycznej przeszłości, nie zna jej błędów i nie zna jej porażek. Ma czyste konto.

                A on jest po prostu... Jest trochę beztroski jak małe dziecko, mimo zawodu jaki wykonuje. Jest otwarty i potrafi ją rozbawić, nawet jeśli jego żarty w ogóle nie są śmieszne. Jest słodki, kiedy przynosi jej czasem śniadanie  albo kiedy prosi o kolejne spotkanie. Uwielbia, kiedy stoją razem w kolejce w supermarkecie i Harry wkłada do jej koszyka czekoladowe misie, które później sam zjada.  To jest po prostu tak inne od tego co do tej pory znała, że nim się obejrzała i już tęskni za czymś, czego tak naprawdę nigdy nie miała.

                Zapina płaszcz, ponieważ jest już końcówka listopada. Wiatr staje się mroźny, a drzewa zgubiły już wszystkie liście. I dużo pada.

                Oddaje klucze portierowi, który życzy jej dobrej nocy i opatula się trochę bardziej szalikiem zanim nie wychodzi i nie kieruje się w stronę swojego mieszkania.

                Nie mieszka daleko. Droga zajmuje jej około piętnastu minut.

                Kiedy wchodzi na swoje piętro nie spodziewa się widoku Harry'ego, opierającego się nonszalancko o jej drzwi. Ma ochotę krzyknąć.

                Chłopak odbija się plecami i staje z nią twarzą w twarz, z rękami wciąż wciśniętymi w kieszenie spodni. Nie może nic wyczytać z jego twarzy, może nawet nie chce, ponieważ jest trochę zdenerwowana i trochę smutna, i naprawdę, naprawdę nie chce znów przez to przechodzić.

                - Cześć. - odzywa się jako pierwszy.

                - Cześć.

                - Posłuchaj Liz...

                - Nie. - przerywa mu wpół zdania i mija ostentacyjnie wkładając klucz do zamka w drzwiach. - Nawet mi nie mów, że nie dostałeś moich wiadomości. Za każdym razem przychodził raport.

                - Kim jest Louis?

                Co?

                - Co?

                Odwraca się szybko i z niedowierzeniem mierzy wzrokiem chłopaka. Nie przypomina sobie, by kiedykolwiek opowiadała mu o Louisie, ba, nigdy nawet nie wspomniała jego imienia, więc skąd...?

                - Skąd to pytanie? - pyta, a serce zaczyna jej mocniej bić. Harry napina szczękę, ale bez słowa czeka na wyjaśnienia, które nie nadchodzą. Unosi brew wyczekująco, na co Liz jedynie prycha. - Chyba nie sądzisz, że będę rozmawiać o tym z tobą w taki sposób.

                - Nie musisz ze mną rozmawiać. - oponuje. - Powiedz mi tylko prawdę, chyba na nią zasługuję, prawda?

                Jego ton wydaje się, jakby nie mógł znieść sprzeciwu. Liz nigdy nie widziała Harry'ego w takim wydaniu, mówiącego do niej tak. Nie spodobało jej się to, poza tym znają się dopiero kilka tygodni i Styles nie ma prawa żądać od niej czegoś takiego. Nie da się znów komuś podporządkować.

                - A ja chyba zasługuję, żeby wiedzieć skąd twoja zmiana zachowania, co? Jeszcze wczoraj wydawało się, że jesteśmy przyjaciółmi.

                - Dlaczego nie możesz się po prostu przyznać?! - denerwuje się i robi spory krok w jej stronę. Teraz dzieli ich nie więcej niż metr, a Liz czuje jak jej serce zaczyna mocniej bić z nerów. Nie ma prawa.

                - Do czego mam się przyznać?! - nie wytrzymuje. Puszcza trzymaną w dłoniach klamkę i całym ciałem obraca się w stronę chłopaka. Puszczają jej nerwy i z każdym słowem podnosi głos. - To ty przychodzisz do mojego domu i oskarżasz mnie o niewiadomo co!

                - No wybacz, ale nie miałaś okazji powiedzieć mi tego sama!

                - Czego niby?!

                - Nie rozśmieszaj mnie. - prycha Styles, a Liz już nie wytrzymuje.

                - Nie zamierzam rozmawiać z tobą w ten sposób. - chwyta srebną klamkę raz jeszcze, ale nim zdąża je otworzyć Harry zamyka je z powrotem i opiera cały ciężar ciała o dłoń, która przytrzymuje drzwi. Liz zaciska pięść z nerwów. - Chcę wejść do swojego mieszaknia.

                - A ja chcę się dowiedzieć dlaczego mnie okłamałaś.

                - Słowem nie wspomniałam o Louisie!

                - No właśnie!

                - Co?! O to chodzi?! Ja cię nie pytałam o twoje poprzednie związki!

                -  Poprzednie..? - głos Harry'ego cichnie, a on sam odrobinę się wycofuje.

                Liz wykorzystała sytuację, otiwerając prędko drzwi i wchodząc do środka nim Harry zdążył jakkolwiek zareagować. Przekręciła zamek w drzwiach i odeszła.

                I może było jej trochę przykro wieczorem, kiedy brała prysznic, a gorąca woda zmywała z niej cały miniony dzień. Może trochę kuło ją coś w środku i może faktycznie wydawało się, że znów zbyt mocno w to weszła. Może.




***




                Od tamtej pory mija kilka dni - Liz nawet ich nie liczy. Za każdym razem Emily odprowadza Gemma, a w środę nawet Niall, który zdążył już wrócić z Irlandii. Nie zauważa jakiejś szczególnej zmiany w zachownaiu dziewczynki, więc Liz ma pewność, że Harry jest nadal w mieście. Nie wie, kiedy znów wyjeżdża.

                Dzieci dzisiaj malują zorza polarne. Liz zauważa, że kilkoro z nich inspiruje się bajką "Mój brat niedźwiedź", malując wśród kolorowych cieni sylwetki zmarłych zwierząt. Uśmiecha się tylko pod nosem zupełnie tego nie wyśmiewając, ponieważ nie oczekuje od takich malców popisu własną wyobraźnią. Wiele z nich w czasie tych zajęć ma pierwszy kontakt ze sztuką, jeśli chodzi o praktykę. Większość robi to dla zabawy i dla satysfakcji, że później mogą zabrać każdy swój obraz do domu.

                Liz ogłasza mały konkurs pod koniec zajęć. Gemma wpadła na pomysł, że każde dziecko powinno namalować coś, co kojarzy mu się ze świętami lub nowym rokiem, a trzy najlepsze prace zostaną wywieszone w holu Domu Kultury. Maluchy wydają się być podekscytowane, więc daje im dwa dni na wymyślenie koncepcji.

                Kiedy zostaje sama, sprawdzając, czy dzieci nie pomyliły pudełek na farby dzwoni jej telefon. Jest zmęczona, trochę smutna i odrobinę zbyt obojętna. Wie, kto dzwoni i wie, że nie powinna odbierać. Minęło jednak kilka miesięcy, a Louis nadal nie dawał za wygraną. Dzwonił, pisał, prosił o kontakt i spotkanie, ale Liz po prostu nie potrafiła.

                Za wszelką cenę stara się o niczym nie myśleć. Nie myśli o Harry'm, o Louisie, o rodzicach, czy nawet o Sandrze. Nie myśli o przeszłości i o tym, co będzie jutro. Nie cieszy się i nie rozpacza, choć jest przygnębiona niemal cały czas. Nie chce przywiązywać się do nowego stanu rzeczy, kiedy wciąż nie zamknęła za sobą drzwi do wszystkiego co spotkało ją wcześniej. Nie potrafi zacząć od nowa, zorganizować sobie lepszego startu. Przeprowadziła się, zmieniła otoczenie, ograniczyła lub zniwelowała dawne kontakty, ale to nie pomaga. To wszystko wydaje się być tylko chwilowe.

                Jej smutek zamiast niknąć to rozrasta się jeszcze bardziej. Z każdym dniem, który powinien ją leczyć pozwala na głębsze rozdrapywanie ran. Patrząc na swoich podopiecznych - ich śmiech i ich rozterki - funduje sobie kolejną dawkę bólu i wycofania. Bo na końcu zawsze zostaje się samotnym.

                Jest jej wszystko jedno, więc podchodzi do swojego biurka, otwiera torebkę i wyjmuje telefon, patrząc na imię na wyświetlaczu. Czuje jak gardło jej drży, jak oczy się przymykają, kiedy jeszcze się nie odezwała, a wszystko i tak do niej wraca. Nie chce wypuścić łez, choć te napierają z całej siły, chcąc płynąć wzdłuż gładkich policzków, bo podobno to zawsze miało uzdrawiać. Nigdy nie uzdrowiło.

                - Louis. - szepcze do telefonu, akceptując połączenie i przykładając telefon do ucha.

                Przymyka oczy, biorąc łapczywy haust powietrza.

                - Liz? Boże, tak dobrze cię słyszeć.

                I już nie wytrzymuje. Zaczyna płakać, choć sama nie wie dlaczego. Zaczyna płakać, a przecież jeszcze nic się nie stało. Zaczyna płakać, słysząc głos kogoś z kim dzieli to wszystko. A później płacze jeszcze bardziej.

                Słyszy jak głos Louisa drży.

                - Proszę cię... Chcę tylko porozmawiać.

                Milczy, a jej serce umiera.

                - Kochanie?

                Nawet nie wie, kiedy wybucha płaczem, słysząc uspokajający szept po drugiej stronie telefonu. Każde kolejne słowo rani ją bardziej, ale nie potrafi go uciszyć.

                - Nie dzwoń do mnie więcej. - prosi, choć jej głos nie jest wiele głośniejszy od szeptu.

                - Nie mogę. - oponuje niemal od razu, a Liz zasłania dłonią oczy, mimo że nikt nie może jej teraz zobaczyć. - Muszę z tobą porozmawiać, muszę wiedzieć co się z tobą dzieje. Kochanie, ja...

                - Louis. - przerywa mu. - Proszę, przestań.

                Głucha cisza po drugiej stronie wcale jej nie uspakaja.

                - Dlaczego, Liz? Dlaczego mi to zrobiłaś?

                To pytanie rozrywa ją na strzępy, tłucze jej poharatane serce i ściska bolące gardło.

                Dlaczego mu to zrobiła?

                -  Tak jest lepiej.

                - Dla mnie, czy dla ciebie?

                - Dla nas.

                Przez kilka długich chwil nikt się nie odzywa. Słowa stają jej w ustach, nawet nie wie co powinna mu w tej chwili powiedzieć. Nie przestaje płakać, choć całą uwagę stara się skupić na równomiernym oddechu. Chce, żeby było lepiej.

                - Przez ciebie płaczę teraz jak dziecko.

                - Ja też.

                - Chcę się spotkać.

                - Nie.

                Słyszy jego ciężki oddech i wie, że tak łatwo nie odpuści.

                - Nie możesz zostawić mnie bez wyjaśnienia, Liz. Nie uwierzę, że zdołałaś o mnie zapomnieć. Gdziekolwiek teraz jesteś... Wiem, ze jest ci ciężko, ale nie chcę, żebyś była sama, dobrze? Chcę ci pomóc, pozwól mi.

                - Nie jest mi ciężko.

                - Słyszę, że jest. Nie potrzebuję, żebyś do mnie wróciła. Nie potrzebuję, żebyś powiedziała mi, że mnie kochasz.

                - Louis.

                - Nie potrzebuję, jasne? Chcę mieć pewność, że wszystko z tobą w porządku. Tylko to się dla mnie liczy.

                - Wszystko ze mną w porządku.

                - Kłamiesz.

                Kłamie.

                I dłużej nie może.

                - Wyjechałam od ciebie. Zawsze chodziło o ciebie. - pociąga nosem, wierzchem dłoni ocierając z twarzy łzy. - Kochałam cię, Louis. Bardzo, ale to co się stało... To nas zniszczyło i dobrze o tym wiesz. Widzisz to. A już na pewno zniszczyło mnie. Nie chcę patrzeć na ciebie i każdego dnia myśleć o tym, co zrobiłam. Nie chcę udawać, że wszystko jest w porządku, kiedy cały mój świat się zawalił. Nie chcę budzić się koło ciebie i czuć ból w sercu, ponieważ kłamię, że mój uśmiech jest szczery i że mam dobry dzień. Nie mogłabym ci tego zrobić.

                Cisza.

                - Dlatego proszę, odpuść. Przestań o mnie myśleć, przestań do mnie dzwonić i przestań żyć w tym chorym złudzeniu, że wszystko wróci do normy. Chcę, żebyś był szczęśliwy, ale to się nie stanie, dopóki wciąż nie otrząśniesz się z tego, co razem przeżyliśmy. To przeszłość, nic już nie będzie takie jak przedtem.

                - Liz...

                - Nie, skończyłam. Najlepiej będzie, jeśli usuniesz mój numer. Dobrego życia, Louis. Żegnaj.
               




***




                Wbrew pozorom następnego dnia wstaje słońce, ulic nie zalewa wrząca lawa, morza się nie rozstępują a zmarli nie wstają z grobów. Jest pierwszy grudnia, ale po śniegu nie ma nawet śladu. Jest chłodno, ale nie mroźnie, zima zawsze jest łagodna dla Brytyjczyków.

                Liz wstaje z łóżka, czując miękki dywan pod stopami zupełnie jak wczorajszego poranka. I dwa dni temu również. Dzisiaj ma wolny dzień i zamierza cały przespać na zmianę z maratonem któregoś z seriali.

                I jej słodka sielanka trwa do siedemnastej, kiedy ktoś puka do drzwi, których nigdy nie otworzyła.




***




                To się dzieje dzień później, w piątek, kiedy ma swoje zajęcia z dziećmi. Harry odprowadza Emily.

                Nie wie dlaczego w momencie, w którym go zauważa szybko odwraca się w drugą stronę i upomina Thomasa, żeby tym razem posprzątał po sobie pędzle. Nigdy nie ma o to problemów do dzieci i Thomas wydaje się odrobinę zaskoczony, ale posłusznie przytakuje głową. Liz ma ochotę uderzyć się w twarz.

                Nie rozumie dlaczego tak bardzo wpłynęła na nią kłótnia z Harry'm. Nic ich przecież nie łączy, nawet nie wie, czy się przyjaźnią, ale nikt nie ma prawa podnosić na nią głosu, czy oskarżać o coś, czego nigdy nie zrobiła.

                Domyśla się, że chłopak na nią patrzy, ponieważ czuje na plecach przeszywający dreszcz. Ostatnim czego chce to rozmowa z nim tutaj, przy dzieciach, przy których nawet nie będzie mogła krzyknąć.

                Emily wymija ją i wita się uprzejmym "dzień dobry" po czym zajmuje miejsce przy swojej sztaludze.

                Wyszedł?

                - Liz?

                Nie wyszedł.

                - Prowadzę zajęcia. - zbywa go, ale nawet się nie obraca. Bierze w dłonie swój notatnik i przegląda co dzisiaj zaplanowała dla podopiecznych.

                To znaczy udaje, że przegląda, ponieważ dobrze wie, że dzisiaj znów będą ćwiczyć kompozycję rytmiczną.

                - Mogę przyjść później? - pyta grzecznie, ale nawet to nie przekonuje jej do tego, by chociaż na niego spojrzała. - Powinniśmy porozmawiać.

                 - Nie sądzę, że...

                - Przyjdę.

                Więc Liz się nie upiera.




***
               


                Harry nie odzywa się słowem, póki nie podchodzi do Liz ze skruszoną, pełną poczucia winy miną i nie opiera się o biurko, obejmując ją ciasno w talii. Dziewczyna nie protestuje, ale też nie odwzajemnia uścisku, stojąc w miejscu i pozwalając, by ułożył brodę na jej ramieniu. Ręce opadają luźno wzdłuż ciała, gorący oddech parzy jej szyję, ale ona po prostu czeka.

                A Harry wciąż milczy.

                Są w sali malarskiej, Liz jeszcze nie skończyła układać pędzli i nie zaniosła brudnych od farby fartuchów do pralni. Musi jeszcze poukładać obrazy do wyschnięcia i schować projektor do szafki. Jutro rano prowadzi zajęcia dla emerytów, więc powinna także dopasować każdą sztalugę do wzrostu osoby dorosłej, ale nie wie, czy ma dziś na to siłę, zbyt wiele ostatnio się dzieje.

                Harry zaciska mocniej ramiona wokół jej ciała, na co dziewczyna wypuszcza długo wstrzymywany oddech. Wciąż nie odwzajemnia gestu, ponieważ jest zła, jest smutna i może trochę tego potrzebuje, ale za wszelką cenę chce to ukryć.

                - Przepraszam. - szepcze w końcu chłopak, a ona może przysiąc, że czuje jego usta na swojej skórze. - Nie powinienem się tak unosić, to nie była moja sprawa. Po prostu rozmawiałem trochę z Gemmą o ślubie, a kiedy wspomniałem, że wybieram się tam z tobą to powiedziała, że zaprosiła cię z chłopakiem. Kimś z Londynu, a ja szybko skojarzyłem fakty. Nie raz widziałem, jak Louis próbował się z tobą skontaktować.

                - Próbował to tutaj słowo klucz.

                - Przepraszam. - powtarza, a serce Liz trochę mięknie.

                Nie ma za złe Gemmie, że przekazała bratu błędne fakty. Wie, dlaczego tak uważała i wie, że jest to jedno wielkie nieporozumienie, które wszyscy mogą zawdzięczać Sandrze. Nie do końca rozumiała decyzję siostry o urwaniu kontaktów z Tomlinsonem i wciąż żyła w dziwacznym przekonaniu, że Liz chwilowo ogłupiała i że niedługo otrząśnie się ze wszystkiego i pobiegnie prosto w otwarte ramiona Louisa. Sandra nie wszystko wiedziała, może też źle ją zrozumiała, a Liz nigdy nie chciała o tym mówić. I może to błąd.

                - Jest okej. - kłamie.

                - Na pewno?

                Nie.

                - Tak, a teraz wybacz, ale muszę jeszcze trochę posprzątać.

                Więc Harry ją puszcza, a ona tłumi w sobie chłód, który właśnie dotknął jej serca.




***



                Mimo że Liz zapewniła, ze jest okej to wcale tak nie było. Prawie każdą propozycję spotkania Harry'ego odrzucała, wymyślając coraz nowsze i coraz bardziej pozbawione sensu wymówki. Jest dzień przed Wigilią, Liz pakuje walizkę, bo rano ma pociąg do Londynu. Obiecała rodzicom, że przyjedzie na święta, a w dodatku w tym roku uda się to również Sandrze, która właśnie teraz powinna siedzieć w samolocie w Nowym Jorku i czekać na start.

                Dzisiaj miała ostatnie zajęcia z dziećmi, każdemu kupiła po cukrowej lasce i życzyła wszystkiego dobrego.  Niech chociaż one poczują magię świąt.

                Od pamiętnej rozmowy kilka tygodni wcześniej Louis się nie odezwał. Wydaje się, że całkowicie odpuścił próbę ponownego nawiązania kontaktu, co sprawia, że Liz oddycha z ulgą.

                Po kilku godzinach wsiada w taksówkę, która podwozi ją na miejsce i idzie na odpowiedni peron, czekając na pociąg.




***




                Święta minęły bardzo szybko i Liz może nawet trochę żałuje. Dawno nie widziała się z siostrą i Ericiem i zdążyła się stęsknić za ich wspólnymi rozmowami, za zwierzaniem się, za śmianiem i płakaniem. Sandra od zawsze była jej najlepszą przyjaciółką, mimo że różni je całe dziesięć lat. Liz jest nawet pewna, że jest to jej największe szczęście.

                Małżeństwo w świąteczny poranek oznajmiło rodzinie cudowną wiadomość - Sandra jest w czwartym miesiącu ciąży. Ich mama wstała wówczas z miejsca i rozpłakała się, ściskając córkę tak ciasno jak tylko potrafiła. Nawet ojciec trochę się wzruszył, ale wszystkiemu zaprzeczał później ze śmiechem. Liz także pogratulowała, a kiedy przytuliła siostrę ta upewniała się kilkanaście razy, czy wszystko w porządku. Było, dopóki nie została sama i nie pozwoliła sobie na potok łez.

                Sandra bardzo to wszystko przeżywała i była przy Liz, kiedy tego najbardziej potrzebowała. Kiedy odtrącała rodziców, psychologa i nawet Louisa.

                Nim więc wszyscy się obejrzeli było już sylwestrowe południe, a Liz od godziny była już w swoim mieszkaniu w Holmes Chapel. Umówiła się z Harry'm, że dojedzie na ślub sama, ponieważ Gemma poprosiła go wcześniej o pomoc przed samą ceremonią. Zaproponowała Sandrze, by ta pojechała razem z nią, nim na powrót zaszyje się w Nowym Jorku na kilka najbliższych miesięcy. Eric musiał wrócić do pracy troszkę wcześniej.

                Ślub zaczyna się o czwartej, a wpół do pierwszej Liz siedzi na zamkniętej toalecie w łazience i pozwala siostrze zadbać o jej fryzurę. Dzielnie znosi każde szarpnięcie pojedynczych kosmyków i modli się w duchu, żeby Sandry przypadkiem zbyt mocno nie poniosła wyobraźnia.

                - Następym razem dostaniesz ode mnie nową lokówkę. - marudzi. - Ta w ogóle nie grzeje!

                - Podkręć trochę temperaturę. - proponuje Liz, biorąc od siostry urządzenie i ustawia je po swojemu. - Nie łapie, kiedy jest na najniższej.

                - Spalę ci włosy.

                - I tak są czerwone. - wzrusza ramionami i sięga po mandarynkę, którą ze sobą przywlokła.

                - Włosy palą się na czarno, mądralo. - Liz ponownie wzrusza ramionami, a Sandra przewraca oczami w odpowiedzi. - Nie jesteś dziś zbyt rozmowna.

                - Głupio mi, że zostawiam cię samą w sylwestra.

                - Daj spokój. - prycha. - Wykorzystam którąś z twoich maseczek, zjem ci wszystkie lody i obejrzę Kardashianów. Wieki tego nie robiłam! - śmieje się, nawlekając na lokówkę pierwszy kosmyk. - Lepiej opowiedz mi trochę o tym chłopaku, z którym się tam wybierasz. Nawet nie znam jego imienia.

                - Harry. - odpowiada krótko, biorąc do ust kolejny kawałek mandarynki.

                - Harry. - powtarza, jakby starając się zasmakować tego imienia. - Więc jaki jest Harry? - drąży.

                -Miły.

                - Miły? To tyle? - pyta z niedowierzaniem, od kiedy jej siostra jest tak skryta? - Mam nadzieję, że mówimy o jego charakterze, nie o...

                - Jesteś głupia. - ucina i obie zaczynają cicho chichotać.

                - Jest przystojny?

                - Jest.

                - Podoba ci się? - przegryza chywtrze wargę.

                - Sandra...

                - No co? Chcę, zebyś w końcu była szcześliwa, kochana. Zasługujesz na to. - mówi czule, na co młodsza opuszcza wzrok gdzieś na swoje kolana. - Po tym wszystkim co przeszłaś...

                - Nie mówmy o tym, dobrze? - prosi. - Harry jest moim dobrym kolegą, może przyjacielem, sama nie wiem. Nic więcej, jasne? I proszę, nie wracajmy już do tego tematu. Zepnij grzywkę.




***



                Liz pisze smsa Harry'emu, że za chwilkę taksówka będzie na miejscu. Musi przyznać, że Sandra odwaliła kawał dobrej roboty z jej fryzurą - część włosów upięła w małego koczka, a reszta spływała falami wzdłuż pleców, sięgając długości ich połowy. Poza tym dołożyła wszelkich starań do tego, by zapewnić swojej małej siostrzyczce dobry humor - wygłupiały się trochę i tańczyły do starych piosenek, które wynalazły gdzieś w czeluściach youtube. Dlatego uśmiech nie opuszczał teraz twarzy Liz, a właściwie od wtedy, kiedy Sandra odprowadziła ją do taksówki i powiedziała kierowcy słynne "za tym czarnym mercedesem!".

                Wkłada telefon do małej kopertówki i rozgląda się wokół. Ślub ma odbyć się w starym zamku, oddalonym od Holmes Chapel o szesnaście kilometrów. Widzi go już po dziesięciu minutach jazdy. Ma dwie ogromne, masywne kolumny i czarny zdobiony płot wokół całej posesji. Latem musi być tu naprawdę pięknie, ponieważ z pokrytej śniegiem ziemi wyrastają potężne nagie dęby. Zabytek zachowany jest w kolorach szarości i czerni, co nadaje mu odrobiny magii. Kierowca opowiada, że na jego terenie znajduje się także jezioro, które wiosną pełne jest kaczek i łabędzi. Liz jest oczarowana.

                Kiedy podjeżdża pod bramę zauważa Harry'ego, który czeka na nią, obejmując się ramionami. Wie, że na dworze jest chłodno, kiedy wychodziła termometr pokazywał minus pięć stopni, a Styles stał tam jedynie w samej marynarce. Uśmiechnęła się na widok jego bladej twarzy i gęstych włosów, które pozostały rozpuszczone i Liz trochę zdziwiła się jak długie już są. Kierowca zatrzymuje się i z uśmiechem życzy jej dobrej zabawy, kiedy daje mu dwadzieścia funtów. Harry otwiera jej drzwi.

                Nic nie może poradzić na szeroki uśmiech, który wkrada jej się na usta, kiedy chłopak chwyta jej dłoń i pomaga wysiąść. Są sami, wokół nie widać żywej duszy i jakoś tak po prostu się dzieje, że atmosfera robi się ciut gęstrza, a Liz dostaje gęsiej skórki bynajmniej nie od zimna. Mierzy ją wzrokiem - od odzianych w czerwone szpilki stóp przez odkryte nogi i krótką, kremową sukienkę, którą tylko po części widać na rzecz płaszcza, który pożyczyła od siostry. Harry ma na sobie idealnie skrojony, czarny garniutr wykończony czerwonym krawatem. Liz ma ochotę zaśmiać się z tego, że zupełnie przypadkowo dopasował się nim do jej ubioru, ale postanawia to przemilczeć.

                - Ładnie wyglądasz. - komplementuje, a Liz nic nie może poradzić na to, że troszkę się rumieni.

                Ale to przez zimno, prawda?

                Harry wciąż trzyma jej dłoń i mijają całe wieki aż przesuwa ją sobie na ramię i prowadzi ich w stronę zamku. Idą bardzo powoli, ponieważ dziewczyna musi uważać na słabo odśnieżoną drogę, ale nie potrafi się denerwować z tego powodu. Oboje milczą, spoglądając na siebie od czasu do czasu i wymieniając się delikatnymi uśmiechami i długimi spojrzeniami. Liz rozgląda się wokół i nie może nadziwić się pięknem tego miejsca. Gemma będzie miała idealny dzień.

                Wchodzą przez ogromną, ręcznie rzeźbioną bramę, a przed nimi rozpościera się widok holu zachowanego w kolorach złota i brązu. Wzdłuż korytarza wleką się dziesiątki świeczników, które oświetlają ogniem drogę. Na ścianach wiszą portrety, których rozmiary bardzo się od siebie różnią, ale każda rama jest wykonana z tego samego materiału. Okna nie są duże i jest ich niewiele, ale każde ozdabia kolorowy witraż. Jest magicznie.

                Kiedy przechodzą przez następne, skromniejsze drzwi do większej sali Liz aż zapiera dech w piersi. Sufit jest na wysokości jakichś dziesięciu metrów, cały wykonany z malowideł. Przedstawia jakąś historię, ponieważ obszar podzielony jest na dwanaście części, na każdej kilkoro ludzi w różnych sytuacjach. Gdzieś w tle widzi także zwierzęta i przyrodę, którą dopełnia widok zachodzącego słońca. Harry wyjaśnie, że tutaj odbędzie się wesele, a sama ceremonia piętro wyżej.

                Dlatego kierują się w stronę dużych, marmurowych schodów, znajdując się chwilę później w znacznie mniejszym, choć równie niesamowitym miejscu.

                Liz nie ma pojęcia jaką funkcję spełniało to pomieszczenie dawniej, ale dzisiaj pozwala na podziwianie pięknej panoramy miasta. Na długości całej zachodniej ściany znajduje się ogromne okno, tym razem bez witrażu za to z cudownym widokiem na opruszone śniegiem Holmes Chapel. Liz rozchyla usta w zdumieniu i nagle dostrzega w sobie uczucie, które pożegnało ją wiele miesięcy temu.

                Chciałaby to namalować.



***



                - ... I przysięgam, że uczynię wszystko, by to małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe.

                Liz patrzy ze wzruszeniem na Gemmę, która składa przysięgę Niallowi, a szerokie uśmiechy nie schodzą z ich twarzy. Para młoda patrzy tylko na siebie, jakby świat wokół nie istniał, albo jakby cały ich świat znajdował się tuż naprzeciw.

                - W świetle brytyjskiego prawa ogłaszam was mężem i żoną.****

                Wiwaty, oklaski i słodki, długi pocałunek państwa młodych pieczętują małżeństwo państwa Horan. Emily, która przyniosła obrączki przytula właśnie Nialla, który chwycił ją w ramiona, drugą ręką obejmując swoją żonę. Liz ma nadzieję, że fotograf uchwyci ten moment, bo sprawił, że zeszkliły jej się oczy.

                Chwilę później Gemmę obejmuje także Harry, który podczas całej ceremonii nie opuszczał siostry na krok - zupełnie jak kuzynka Nialla, która była jego świadkiem.  Mówi jej coś do ucha, na co blondynka śmieje się uroczo i pozwala, by brat złożył mały pocałunek na jej czole. Kobieta, która stoi z boku i przygląda się temu wszystkiemu, a po jej policzkach płyną łzy dołącza się do gratulacji i wtedy Liz zauważa jak bardzo podobna jest do panny młodej. I już wtedy wie, że jest to Anne, mama Harry'ego.

                Czeka cierpliwie aż najbliższa rodzina złoży życzenia i gratulacje nim wraz z Veronicą z księgowości Domu Kultury i jej mężem ruszają w stronę państwa młodych. Gości jest naprawdę dużo, z tego co obstawiały z Veronicą jakieś dwieście osób. Gdzieś między nogami dorosłych plączą się ganiające za sobą dzieci, na czele których stoi szczęśliwa Emily.

                Gemma wygląda pięknie, jej biała, długa suknia przylega do szczupłej talii, rozkloszowując się w okolicach bioder. Jest skromna, jak i sama Panna Młoda, ale ma w sobie czar i piękno, które czyni dzisiaj Gemmę najpiękniejszą kobietą na świecie. Liz przytula swoją szefową.

                - Gratuluję wam! - szepcze do jej ucha i komplementuje jak dziś wygląda. Twarz blondynki promienieje, kiedy zaczyna dziękować.

                - Liz, tak bardzo przepraszam za to co powiedziałam Harry'emu o tobie i...

                - Wszystko w porządku. - przerywa. - Już sobie to wyjaśniliśmy, spokojnie.

                - Tak, wiem, ale mimo wszystko nie powinnam...

                - Gemma. - upomina, jeszcze raz ją do siebie przytulając. - To twój dzień, prawda?

                Kiedy przytakuje uśmiechając się po raz kolejny Liz wie, ze może pogratulować Niallowi kobiety jego życia.




***




                Nie czeka na Harry'ego. Widzi, że rozmawia ze swoją rodziną i nie chce mu przeszkadzać. Razem z Veronicą schodzą na dół i zgodnie z instrukcją Prowadzącego szuka swojego imienia przy stołach. Spodziewa się, że znajdzie miejsce koło Harry'ego, który jako świadek usiądzie tuż obok pary młodej.

                Bierze do ręki papierową pannę młodą z sukienką oznaczoną jej pełnym imieniem - Elizabeth. Uśmiecha się do siebie, bo już nawet nie pamięta, kiedy ktoś się tak do niej zwracał. Podziwia całą organizację wesela, ponieważ sala wygląda przepięknie i jest dopracowana w każdym szczególe. Kiedy jej wzrok ląduje na zasłonach nic nie może poradzić na to, że przypomina jej się zrzędzący Harry sprzed kilku tygodni. Pozwala sobie na cichy chichot a później słyszy szept tuż przy swoim uchu.

                - Chodź. - odwraca się w stronę Harry'ego, który ujmuje jej dłoń i ciągnie w stronę parkietu, gdzie para młoda rozpoczyna swój pierwszy taniec.

                Stoją gdzieś z boku, a Harry obejmuje ją delikatnie w talii, całą uwagę skupiając na swojej siostrze. Para kołysze się w rytm piosenki All of me, którą śpiewa genialny John Legend, a Liz decyduje, że uwielbia śluby. Sandrze by się spodobało, Louisowi nie.

                Między nią a Harry'm jest dziś jakoś inaczej. Nie niezręcznie, nie dziwnie, po prostu inaczej. Romantyczniej, może nawet w pewnym sensie intymnie. Może to przez tę odświętną atmosferę, może przez jej dobry humor, a może tak po prostu. Liz nie chcę się zastanwiać, chce się cieszyć, bo czuje się tak dobrze i tak prawdziwie.

                Też przekłada swoją rękę przez plecy chłopaka i zatrzymuje ją na jego boku. Niewiele myślą pochyla twarz odrobinę w jego stronę i składa na policzku delikatny, może trochę przydługi pocałunek. Harry obraca się lekko i z uśmiechem unosi brwi.

                - Za co to? - pyta, a Liz jedynie wzrusza ramionami i znów ucieka wzrokiem na Gemmę i Nialla pozwalając sobie na uśmiech.




***




                Harry właśnie tańczy z Emily, a jego ojczym okazuje się dla Liz cudownym kompanem. Robin jest niezwykle towarzyski, zwłaszcza po małym drinku i zasypuje Liz żartami, które, o dziwo, są śmieszne (a nauczyła już śmiać się z beznadziejnych dowcipów jego pasierba). Siedzą na przeciwko siebie i Robin opowiada jej o poszczególnych członkach rodziny Stylesów i może troszkę, tylko troszkę śmieją się z akcentu Irlandczyków ze strony Nialla. Jego żona gdzieś zaginęła i obstawiali, że jak typowa teściowa spędza cały czas ze swoim nowym zięciem.

                Trwa to do czasu, kiedy Robina nie porywa jedna z kuzynek i nie zaciąga siłą na parkiet. Dopija swojego drinka powoli, pamiętając co wcześniej mówiła jej Sandra - że jest damą, a damy piją powoli, niewiele i nie wywracają się na parkiecie. Liz chce się śmiać.

                Już chce napisać do Sandy co robi i czy nie nudzi się zbytnio, a przede wszystkim, żeby zostawiła jej trochę orzechów w miodzie, kiedy słyszy, że ktoś dosiada się na miejsce Harry'ego.

                - Masz dla mnie chwilę? - słyszy, a jej serce na moment staje, kiedy widzi obok Anne.

                To znaczy tak, rozmawiała z nią wiele razy dzisiejszego wieczora, ponieważ siedzi tuż naprzeciw - obok Emily i brata Nialla, ale teraz wydaje się być inaczej. Wokół nich nie ma nikogo - goście tańczą lub rozmawiają ze sobą na balkonie i Liz nie wie dlaczego, ale odrobinę się denerwuje. Przytakuje ostrożnie i na wszelki wypadek bierze jeszcze jedno łyczka mohito, dopiero później odkładając szklankę.

                 - Emily bardzo dużo opowiada o twoich zajęciach. - uśmiecha się uprzejmie, a jej głos jest spokojny, niezbyt głośny i wydaje się być łagodny. Wygląda bardzo ładnie, jej włosy są upięte w koczka, a luźny krój błękitnej sukienki odejmuje jej lat. - Bardzo polubiła malarstwo, przywiozła mi nawet dwa swoje obrazy i kazała powiesić w salonie. - śmieje się, a Liz rośnie serce, że dzieciom podobają się lekcje.

                - Jest uroczą dziewczynką. - zgadza się Liz. - I zdolną, jej prace zawsze są bardzo dokładne. Często nie zdąży skończyć obrazu na czas, ale widzę, że stara się dopracować każdy szczegół. To dobra cecha.

                - Gemma też ciągle powtarza, że uratowałaś finanse Domu Kultury. Podobno są chętni na jeszcze jedną grupę, ale to nie jest pewne. Wiesz, mieli już zamknąć cały interes, ponieważ zajęcia muzyczne ze śpiewu zostały odwołane, a dziecięcy teatr z roku na rok ma coraz mniejsze zainteresowanie, ale twoje zajęcia to odminiły. Dzieci chwalą nieszablonowość tematów, to że mogą spojrzeć na dany temat swoim własnym okiem i malować tak, jak podpowiada im serce, w szkole tego nie dostają. Dobrze, że pojawił się ktoś taki jak ty.

                - Oh, ja... dziękuję. - nie spodziewa się takich komplementów, więc rumieni się i najzwyczajniej w świecie nie wie co powiedzieć, bo to wydaje się takie... wow.

                W odpowiedzi dostaje uspakajający uśmiech.

                - Nie musisz być taka skromna. - śmieje się cicho i poprawia na swoim miescu, co sprawia, że Liz zauważa, że atmosfera znacznie się rozluźniła.

                - Harry też ciągle mi to powtarza. - wymyka jej się z ust, zanim zdąży ugryźć się w język.
                Anne tylko czeka, aż któraś wejdzie na jego temat.

                - Jesteście blisko, prawda? - pyta niby zwyczajnie, ale Liz wie, że kieruje nią matczyna troska. Nawet jeśli jej syn ma dwadzieścia dwa lata.

                - Przyjaźnimy się. - odpowiada nieśmiało, ale Anne drąży dalej.

                - Tak jak mówiłam wcześniej, cieszę się , że pojawił się ktoś taki jak ty. - przypomina. - Harry zwykle kiedy tu przyjeżdża skupia całą uwagę tylko na nas, trochę spotyka się z Liamem i... tyle. - Liz poznała Liama, przyjaźnią się z Harrym od liceum do tego stopnia, że Gemma zaprosiła go na swoje wesele razem z narzeczoną. - Właściwie cały swój czas poświęca Emily i pomaga Robinowi w warsztacie. Trochę mnie to martwi... Gemma jest mężatką, Liam też już oświadczył się Sophii, a Harry jest sam. Zawsze tak było.

                Liz przestaje podobać się ta rozmowa, a Anne chyba to zauważa.

                - Nie myśl, że stawiam cię w jakiejś dwuznacznej sytuacji, wiem, że jesteście przyjaciółmi. Po prostu cieszę się, że Harry zaczyna otwierać się dla ludzi. Nigdy nie był specjalnym samotnikiem, ale kiedy kogoś poznawał zwykle przechodziło to bez echa. Cieszę się, że tym razem jest inaczej. - kończy, posyłając jej jeszcze jeden uśmiech. Dotyka dłonią ramienia Liz i odchodzi powoli w stronę swojego męża.

                Co się właśnie stało..? Liz zastanwia się, czy Anne dała jej do zrozumienia, że Harry może coś do niej czuć?

                Boże.

                Liz czuje, że musi się napić.



***


               
                Tańczy z Niallem, który marudzi, że kocha swoją żonę z całych sił, ale mimo tej miłości nie może zapomnieć o tym, że podeptała mu buty. Liz śmieje się cicho i odruchowo wypatruje wśród gości panny młodej, co nie jest zbyt trudne ze względu na jej strój. Tańczy właśnie z bratem i chyba mają jakąś z cięższych dyskusji, sądząc po tym, że Gemma nie daje mu dojść do słowa. Liz opiera wygodniej dłoń na ramieniu blondyna.

                - A jak między tobą a Harrym? - pyta prosto z mostu, a Liz jest już po dwóch drinkach, więc jedyne co robi to śmieje się, że jest tak bezpośredni. A później wyobraża sobie jak Gemma uderza go ręcznikiem w głowę i śmieje się trochę głośniej.

                - Co "między mną a Harry'm"?

                Niall kręci głową z niedowierzaniem.

                - Mam nadzieję, że ja na początku związku z Gemmą nie byłem taki ciemny.

                Liz uderza go w głowę zupełnie tak jak Gemma z jej wizji. Bez ręcznika rzecz jasna.

                - Nie jesteśmy w żadnym związku. Co to w ogóle za pomysł? -  pyta, ale wcale się nie denerwuje. Mohito Robina odgrywa tu sporą rolę.

                - Cóż... Przyszliście razem na ślub, patrzycie na siebie jak na ulubione ciastka i Harry ciągle chce odprowadzać Emmy na malarstwo. Chyba to sobie wymyśliłem. - ironizuje, przewracając oczami. - Jesteście tak oczywiści...

                - Chyba jednak to sobie wymyśliłeś. - broni się. - Nie ma żadnego związku z Harry'm, nasza znajomość jest czysto koleżeńska.

                Niall chrząka znacząco, a Liz jeszcze raz uderza go w głowę.

                - Co wyście się tak dzisiaj wszyscy uparli na tę rozmowę?

                - Co się dziwisz, jesteśmy na weselu, atmosfera miłości, szczęścia...

                - Taktu. - wchodzi mu w słowo i oboje się śmieją.

                - Ale poważnie. - zaczyna Niall. - Harry to fajny koleś.

                - Zapamiętam. - Liz urywa temat i robi wszystko, żeby odciągnąć swoją uwagę od słów Nialla i Anne.

                Zespół zapowiada jedną z wolniejszych piosenek i Niall bardzo przeprasza, ale idzie po swoją żonę. Twierdzi, że jest gotowy na kolejną dawkę jej obcasów na swoich stopach. Odprowdza go wzrokiem i z rozczuleniem spogląda na to jak dobrze i jak szczęśliwie razem wyglądają. Chce znaleźć wzrokiem Harry'ego i zaproponować mu małego drinka (znowu), ale chłopak ma inne plany. Staje obok niej i łapiąc za ramię obraca w swoją stronę. Uśmiecha się uroczo i kładzie dłonie na jej talii.

                - Przyszliśmy razem i nawet nie zatańczyliśmy. - śmieje się, a Liz od razu to odzajemnia, splatając ręce na jego karku.

                - Pewna śliczna dziewięciolatka ukradła mi partnera. - robi pół kroku w jego stronę, nawlekając sobie na palec jeden z jego loków, otrzymując w zamian kolejny uśmiech. - Ale Robin dobrze się mną zajął, to fajny facet.

                - Widziałem jak poił cię alkoholem.

                - Bardzo mi się to podobało.

                - Widać. - parska cicho śmiechem prosto do jej ucha i sama nie może tego nie odwzajemnić. -Ale wciąż jesteś lepszą tancerką niż Gemma.

                - Kiedyś chciałam tańczyć zawodowo.

                - Poważnie?

                - Nie, ale zawsze lubiłam wypady do klubu. - czuje jak Harry zaczyna delikatnie sunąć palcami w górę i w dół, wzdłuż jej boków, na co przybliża się odrobinkę bardziej.

                - Racja, to prawie to samo.

                Rozmawiają chwilę o Sandrze i o tym, że zostaje u Liz jeszcze przez trzy dni zanim nie będzie musiała wracać do Stanów. O tym, że spodziewają się dziecka, że sama zjadła w święta połowę lodówki i że Eric będzie miał spore problemy emocjonalne w czasie wahań nastroju ciężarnej żony.

                Po kilku przetańczonych wspólnie piosenkach widzą Liama, który macha w ich stronę. Schodzą z parkietu i zachaczając o bar idą w ich stronę. Liz sączy trzeciego drinka i idealnie dogaduje się z Sophią, narzeczoną Liama. To z nimi spędzają czas do momentu, w którym zespół ogłasza:

                - Pięć minut do północy!

                Więc razem kierują się w stronę szatni, zakładają kurtki i wychodzą przed zamek. Tam czeka już kilku kelnerów z tackami z szampanem, a gdzieś dalej widać czarne sylwetki pracowników, przygotowujących fajerwerki.

                - Dwie minuty do północy!

                Muzyka zaczyna grać głośniej, a gdzieś obok niej przechodzi para młoda, stając na samym przodzie. Wszyscy wpatrują się w niebo, wyczekując odliczania. Liz zauważa, że nawet nie marznie, rejestrując ramię Harry'ego wokół siebie. Spogląda na niego i uśmiecha się, co zresztą robi przez cały wieczór.

                Gdzie zniknęły jej te wszystkie godziny?

                - Dziesięć!

                - Dziewięć!

                - Osiem!

                Widzi jak Emily podbiega do babci i coś entuzjastycznie nawołuje a Robin unosi ją do góry i trzyma w ramionach. Cała trójka patrzy w niebo.

                -Pięć!

                - Cztery!

                Liz widzi jak Harry przysuwa swój kieliszek w jej stronę, a ona od razu stuka go lekko stwoim.

                - Trzy!

                - Dwa!

                - Jeden!

                Liz chce obrócić się w stronę Harry'ego i życzyć mu wszystkiego najlepszego w nowym roku, ale zanim zdąży zorientować się co się właśnie dzieje jedyne co robi to odwzajemnia nieśmiało pocałunek. Nie wie ile trwa, rejestruje tylko fakt, że Harry właśnie ją całuje, że smakuje jak słodki szampan, a jej policzki robią się gorące i troszkę kręci jej się w głowie.

                Harry składa na jej ustach jeszcze jednego, szybkiego buziaka zanim nie odsuwa się i nie uśmiecha w jej stronę. Wie, że wygląda teraz komicznie - zdezorientowana i zarumieniona, a kieliszek szampana trzęsie jej się w dłoni.

                - Przepraszam, jeśli przegiąłem albo...

                Liz tylko kręci głową i pochyla się po jeszcze jeden pocałunek.

                I to po prostu jakoś tak się dzieje.




***




                Impreza trwa do trzeciej, a Harry i Liz wychodzą razem z państwem młodym. Wszyscy są odrobinkę wstawieni, może zbyt entuzjastyczni, a Liam nie może przestać śpiewać Beatlesów, nawet kiedy Sophia zatyka mu usta dłonią. Śmieją się głośno, żartują, Harry próbuje nauczyć ich jak powinno się chodzić po śniegu, a Niall próbuje sprzedać im pustą szklankę po whiskey. Cała szóstka podchodzi do jednej teksówki, odprowadzając nowożeńców. Harry otwiera im drzwi omal się przy tym nie przewracając, ale Liz łapie go w odpowiednim momencie.

                - Oby było z tego drugie dziecko! - woła Liam, a Harry posyła mu groźne spojrzenie.

                - Zrobię co w mojej mocy! - obiecuje Niall, pomagając Gemmie zmieścić całą sukienkę w samochodzie.

                - O fuj, nie chcę o tym słychać! - marudzi Harry, co wszystkich rozbawia. 

                 - Jest nasza taksówka. - zauważa Spohia, więc wszyscy żegnają się z parą młodą i stoją w miejscu, czekając aż odjadą.

                Później we czwórkę kierują się do samochodu.

                Liam mieszka razem z Sophią, więc to oni jako pierwsi wysiadają. Wszyscy przytulają się na pożegnanie i machają do siebie, a dziewczyna posyła im jeszcze smutną minę, że musi pomóc swojemu narzeczonemu wtoczyć się na trzecie piętro.

                Liz nie mieszka daleko od Liama, bo tylko parę przecznic. W czasie drogi śmieją się z kilku sytuacji jakie miały miejsce w czasie wesela i wszystko wydaje się być w porządku. Nie rozpamiętują pocałunku o północy, z łatwością przeszli do porządku dziennego, a Liz była bardzo, naprawdę bardzo wdzięczna.

                Harry mówi taksówkarzowi, żeby zaczekał na niego kilka minut. Pomaga Liz wysiąść z auta i odprowadza do mieszkania. Są tak pochłonięci rozmową i śmiechem, kiedy chłopak zatrzymuje się w połowie schodów i marudzi, że nie da rady wejść wyżej.

                - Musisz mnie jakoś przekonać! - woła, kiedy Liz samotnie pokonuje drogę na następne piętro. - Hej! Nie zostawiaj mnie tutaj!

                - Cicho! - upomina, ponieważ jest przed czwartą, a w tym bloku mieszkają niemowlaki. Nic nie może poradzić na śmiech, który opuszcza jej usta, kiedy Harry bezradnie opiera się o barierkę i jęczy, że nie da rady. - Sama sobie nie poradzę z zamkiem w tej sukience. - próbuje, a Harry przesadnie entuzjastycznie odbija się od barierki.

                - Idę!

                Liz staje przed drzwiami i stara się trafić kluczem w dziurkę, co udaje jej się zaskakująco szybko. Dumna z siebie pokazuje ten wyczyn Harry'emu, który przewraca oczami i zamyka za nimi, kiedy oboje znajdują się już w mieszkaniu. Liz od razu zdejmuje swój płaszcz.

                - Dobrze się bawiłam. - podsumowuje, kiedy odwiesza okrycie i odwraca się z powrotem do chłopaka. - Jeśli to prawda co mówią, że jakie wesele takie małżeństwo to Gemma będzie najszczęśliwszą kobietą na świecie. - uśmiecha się, widząc jak dużą przyjemność sprawiła Harry'emu dopingowaniem jego siostry.

                 - Niall wie, że umiem strzelać.

                - To seksowne.

                - Broń?

                - A nie?

                - Nie flirtuj ze mną. - mówi, na co Liz unosi ręcę w górę w geście kapitulacji.

                - Winna. To jak z tą sukienką? - pyta, przechylając lekko głowę i wpatrując się w niego wyczekująco.

                - Jesteś najgorsza.

                Liz jedynie odwraca się plecami i zbiera włosy, przekładając je przez jedno ramię. Słyszy jak Harry robi krok w jej stronę, a chwilę później czuje jak powoli rozpina zamek na jej plecach. To trochę ją nakręca - może przez wcześniejszy pocałunek, może przez ciągłe przytulanie, a już na pewno przez alkohol, który wciąż płynął w jej krwi. Dlatego pozwala sobie na wsunięcie dłoni pod jego płaszcz, kiedy pomógł jej z sukienką. Przegryza dolną wargę, a Harry wydaje się być w podobnym stanie, ponieważ od razu przyciąga ją jeszcze bliżej i całuje.

                Z początku robi to delikatnie, zupełnie tak jak o północy, ale kiedy czuje jak jej ramiona zaciskają się wokół niego to wszystko nabiera większego tempa. Żadne z nich nie wie jak dostali się na drugi koniec salonu, a Liz siedzi na parapecie z nogami oplecionymi wokół jego pasa. Całują się szybko, mocno i niestarannie, ale jest to dobre i właściwie, więc Liz nie protestuje. Wsuwa dłoń w jego włosy, kiedy mocniej na nią napiera. Jest jak w transie do momentu, kiedy przypadkowo nie uderza łokciem stojącej obok doniczki.

                Dotyka palcami jego policzków i delikatnie odsuwa.

                - Moja siostra śpi. - odzywa się wreszcie, a cała energia z nich ulatuje. Harry opuszcza głowę, opierając czoło o jej ramię i wypuszcza z siebie długi, głęboki wydech a Liz jedynie głaszcze jego kark. Mija tylko kilka sekund nim chłopak się prostuje i składa na jej ustach długi, spokojny pocałunek.

                - Dobranoc. - mruczy, cmokając jeszcze jej czoło i odwraca się, opuszczając jej mieszkanie.




***




               
                - Dzień dobry, moja mała siostrzyczko! - to pierwsze słowa, jakie Liz słyszy po przebudzeniu.

                Głowa troszkę ją boli i napiłaby się ciepłej herbaty, a zamiast tego ma przesadnie głośny i radosny głos Sandry. Dopiero po chwili czuje słodki zapach śniadania i cała nienawiść ją opuszcza, ciesząc się, że jednak zaprosiła tu swoją siostrę. Naprawdę ma ochotę na gofra.

                Podchodzi więc bez słowa do kuchennego blatu i zabiera z niego kubek z ciepłą, cytrynową herbatą.

                - Jak było wczoraj? - pyta, podając Liz talerz ze śniadaniem. W odpowiedzi dostaje uśmiech i prośbę o podanie widelca.

                - Bardzo fajnie, Gemma była taka piękna, mówię ci. Pokochałam śluby.

                - Nie wątpię. - odpowiada dziwnym tonem, na co Liz spogląda na nią i unosi brew w geście niezrozumienia. - Oh, no cóż, jakby to ująć... Nie zachowywałaś się w nocy najciszej. - dopowiada i śmieje się cicho zanim nie zatyka sobie ust gofrem.

                O Boże.

                - O Boże. - powtarza i nagle wszystkie wczorajsze wydarzenia do niej wracają i...

                Boże.

                Sandra zaczyna się śmiać.

                - Tego nie słyszałam. - dokucza, a Liz czuje jak się czeriwni i chowa twarz w dłoniach. - To był ten tajemniczy Harry, tak? - pyta, na co dostaje groźne spojrzenie. - Całkiem przystojny.

                - Co? Skąd wiesz?!

                - Okna w twojej sypialni wychodzą na ulicę.

                - Boże... - powtarza po raz tysięczny, co jeszcze bardziej rozbawia jej siostrę.

                Liz chce umrzeć.

                - Swoją drogą powinnam się obrazić. - kontynuuje Sandra. - Mówiłaś, że nikogo nie masz.

                - Bo nie mam.

                Naprawdę nie chce myśleć jaka rozmowa ją teraz czeka.

                - Na pewno? - dopytuje. - Ludzie, którzy nic do siebie nie czują nie całują się, rozwalając pół mieszkania.

                - Po pierwsze to nic nie zostało rozwalone, przesunęłam kwiatka, gdybyś nie podsłuchiwała to nic byś nie usłyszała! A poza tym byliśmy pijani.

                - Ja też się upijam. - oponuje. - I ciągnie mnie tylko do Erica.

                - Co ja mam teraz zrobić...? - nie ma już siły sprzeciwiać się i kłócić, ponieważ jest zbyt przerażona wizją spotkania z Harrym i rozmowy o... tym wszystkim.

                Sandra uśmiecha się lekko i ponownie wgryza w swojego gofra.

                - Myślę, że znasz odpowiedź.




***




               
                Jej telefon odzywa się, kiedy siedzą z Sandrą na kanapie i oglądają Titanica. Jest chwilę po siedemnastej a one siedzą w ręcznikach na głowie z maseczką z zielonych alg na twarzy. Sandra próbuje podejrzeć treść smsa, ale Liz odsuwa się na drugi koniec kanapy i uśmiecha głupkowato do komórki.

                Harry: Moja głoooooowa... :(

                Liz: Moje wszystko :(

                Harry:  Gemma jest w SPA.

                Harry: W Hiszpanii.

                Harry: Gdzie sprawiedliwość?

                Liz uśmiecha się jeszcze szerzej i ukradkiem robi sobie zdjęcie, które wkleja do następnej wiadomości.

                Liz: Ja też jestem w spa!

                - Widzę co robisz, mistrzu dyskrecji. - odzywa się Sandra, nadal wlepiając wzrok w młodego DiCaprio. Liz wystawia w odpowiedzi język. - Czyżby to był mój przyszły szwagier?

                Harry: Uroczo. Kiedy zmyjesz to z siebie i przyjedziesz do mnie?

                - Chce się spotkać. - wyznaje i otrzymuje tym pełne zainteresowania spojrzenie siostry. - Napiszę, że pojutrze wyjeżdżasz i...

                - Ani mi się waż! - krzyczy Sandra, a Liz z zaskoczenia aż podskakuje na miejscu. - Napisz mu, że pasuje ci dziewiętnasta.

                - Nie będę się z nim spotykać, kiedy tu jesteś! Tak rzadko cię widuję, nie będę marnować czasu dla...

                - Nie, Liz. - przerywa jej stanowczo. - Myślisz, że nie wiem o co ci chodzi? Boisz się z nim spotkać, bo boisz się, że zacznie ci zależeć. Dziesięć miesięcy rozpaczasz, łamiesz się i zbierasz na nowo. Dziesięć miesięcy, w których byłaś samotna, a ja siedziałam w Stanach i nawet nie wiedziałam jak mogę ci pomóc. Spędziłaś ze mną ostatni tydzień, więc nie mów, że musisz się mną zajmować, okej?! Mam trzydzieści lat, nie trzeba mnie niańczyć.

                - Sandra...

                - Jak masz być szczęśliwa, kiedy odrzucasz osobę, która ma szansę ci to dać?

                Liz czuje jak łzy napływają jej do oczu, ponieważ wie, że Sandra ma rację, że wszystko co mówi jest prawdą, z którą ona nie może poradzić sobie od... tamtej chwili.

                Niewiele myśli, kiedy odblokowuje swój telefon i wchodzi w folder wiadomości.

                Liz: Wystarczy mi godzina.



***



                Siedem po dziewiętnastej stoi przed drzwiami mieszkania Gemmy i Nialla, którym w czasie ich nieobecności ma zajmować się Harry. W jego obowiązki głównie wlicza się podlewanie kwiatków i karmienie Rogera - królika Emily, która chwilowo pomieszkuje z babcią. Nie mogli zabrać ze sobą gryzonia, ponieważ Robin jest silnie uczulony.

                Osiem po puka do drzwi, nerwowo przygryzając wargę. Harry otwiera prawie natychmiast.

                Liz uśmiecha się na jego widok. Ma na sobie czarne spodnie i butelkowo zielony sweter, który wygląda jakby był o rozmiar za duży. Opiera się ręką o drzwi, czekając aż Liz w końcu wejdzie do środka, co ta załapuje od razu. Przechodzi trochę niepewnie przez próg, bo naprawdę nie wie jak powinna się zachować.

                Wie, że zgadzając się na to dzisiejsze spotkanie zgadza się na próbowanie. I to cholernie ją przeraża.

                 - Hej. - spokojny, głęboki głos Harry'ego sprowadza ją na ziemię.

                Liz stwierdza, że pieprzy to wszystko.

                Pokonuje powoli te dwa metry, które dzielą ich od siebie i stając na palcach, kładzie dłonie na jego szyi.  Pochyla się i delikatnie odbija usta od męskich warg. Dwa razy.

                - Hej. - szepcze jeszcze zanim odsuwa się i splata ręce na brzuchu.

                Jego uśmiech poszerza się, a wzrok ląduje w lekko przymrużonych, błękitnych oczach dziewczyny.

                Harry prowadzi ją do kuchni, z której rozchodzi się smakowity zapach pieczonych warzyw. Liz czuje ciepło w sercu, kiedy patrzy na ich splecione ze sobą dłonie i zastanwia się przez chwilę jak w ogóle do tego doszło. Gdyby ktoś tydzień temu powiedział jej coś takiego to zaczęłaby się śmiać, a potem stuknęła palcem w czoło.

                Okazuje się, że Harry przygotował kolację. Kolację. Liz myśli, że spotkała Anioła. I próbuje przypomnieć sobie, kiedy Louis zainicjował coś takiego w czasie ich związku. Tyle że Tomlinson nie był zupełnie typem takiego romantyka.

                Jedzą genialną, wegetariańską lasagne i trochę rozmawiają, a Liz wpada jeszcze bardziej, czując to dziwne uczucie w brzuchu w czasie każdego przypadkowego dotyku.

                Jest cudownie i jest tak, jak nie było od dawna.








                Decydują się na jeden kieliszek czerwonego wina z kolekcji Nialla, czując się jeszcze nie za ciekawie od rana. Liz wie, że nie wypiłaby ani grama więcej, ale smak aroni jest bardzo wyczuwalny i z trudem powstrzymuje się od mruczenia. Leżą na dużej kanapie w kształcie litery L, a cicha muzyka sączy się z małych głośników w rogu. Harry opiera się plecami o duże, twarde poduszki, a Liz obejmuje go w pasie, przytulając policzek do klatki piersiowej. Śmieją się ze ściany przed nimi, którą Emily pomalowała markerem parę lat temu. Są tam trzy patyczaki, podpisane Mama, Niall, Emmy i wszystkie trzymają się za ręce. Liz dowiaduje się, że Niall nie ma serca tego zamalować.

                Liz dopiero teraz zauważa jak bardzo brakowało jej takiej bliskości. Bezinteresownej, kiedy leżą leniwie obok siebie albo kiedy przytulają się w kuchni albo chociaż trzymają za ręce w czasie spaceru. Minęło dziesięć miesięcy odkąd na nowo dopuściła do siebie kogoś w taki sposób. Czuje się teraz tak dobrze, bezpiecznie i szczęśliwie i nie chce wracać do swojego mieszkania w czasie kolejnych kilku godzin. Jest jej dobrze przy Harry'm i stwierdza, że już dłużej nie ma sensu tego ukrywać, bo to rozdziera ją od środka. Nie wyobraża sobie, że mogłaby teraz wrócić do tego, co było między nimi zaledwie kilka dni temu. I jest wdzięczna Sandrze, że ją do tego popchnęła.

                Przesuwa dłonią w poprzek jego brzucha i w końcu postanawia się odezwać.

                - To trochę dziwne, prawda? - pyta cichutko, nie chcąc niszczyć przyjemnej atmosfery.

                - Co jest dziwne?

                - No... My. Razem. Dziwnie, nie?

                - Nie. Jesteś piękna a ja jestem przystojny. Prawo natury. - śmieje się cicho na swój beznadziejny żart, a Liz po cichu przyjmuje komplement.

                - Ale tak poważnie... - zaczyna, starając się wciąż utrzymać ten sam ton głosu. - Czeka nas bardzo dużo rozmów... - ostrzega, odruchowo mocniej wtulając się w jego ciało. - Nie wiem czy nie zmienisz...

                - Liz, daj spokój. - prosi, a jego palce przesuwają się uspakajająco wzdłuż kręgosłupa. - Nie ma takiej rzeczy, która by mnie teraz od ciebie odciągnęła.

                Jej serce rośnie.

                Uśmiecha się smutno, a strach dotyka jej duszy.

                - Tyle jeszcze o mnie nie wiesz...

                - Mamy czas.

                - Kiedy wyjeżdżasz?

                Czuje jak brzuch chłopaka unosi się, a później nisko opada.

                - Czy możemy porzucić te smętne tematy i zająć się czymś przyjemniejszym? To nasza pierwsza randka! - Liz docenia, że stara się obrócić wszystko w żart, więc robi to, co w tej chwili wydaje się najodpowiedniejsze.

                Poddaje się.

                Uśmiecha się i poprawia na swoim miejscu. Podciąga się wyżej, układając dłonie na jego twardej piersi, a po chwili lądując na nich brodą. On spogląda w dół na jej twarz i stara się dosięgnąć jej ust, ale dziewczyna w porę odsuwa się z chytrym uśmiechem.

                - Nie całuję się na pierwszej randce.

                - Teoretycznie złamałaś już dzisiaj tę zasadę. Dwa razy.

                - Raz. Wcześniej to ty wszedłeś w moją przestrzeń osobistą. - wypomina, ponownie odrobinę się przybliżając.

                - Nie czuję się winny.

                - Nawet tego nie oczekiwałam.

                Harry już uchyla usta na którąś ze swoich dramatycznych odpowiedzi, kiedy słyszą jak komórka Liz wibruje na ławie. Dziewczyna przewraca oczami i z początku chce to zignorować, ale później przypomina jej się, że Sandra została sama w jej mieszkaniu.

                Ignoruje jęk bólu chłopaka, kiedy przypadkowo wbija mu łokieć w brzuch i stara się sięgnąć telefon z tej pozycji. Czuje jak zaczyna zbyt szybko zsuwać się z jego ciała i desperacko łapie za jego sweter, ale grawitacja wyraźnie robi sobie z niej żarty i już po sekundzie leży wciśnięta między ławą a kanapą, z twarzą w miękkim dywanie Gemmy.

                Wszechświat jej nienawidzi.

                Pierwszą jej reakcją jest ciche przekleństwo, uciekające z ust, na których jest pewna, że czuje sierść Rogera zebraną z dywanu. Obrzydliwe. Wyciąga rękę po telefon, który zafundował jej ten upadek, ale cichy śmiech z prawej od razu ją zatrzymuje.

                - Takie to śmieszne, Styles? - warczy, jednak wciąż nie podnosi się z tej pozycji na oślep szukając komórki. Sandra ma genialne wyczucie czasu, nie ma co.

                - Trochę? - jego głos zdradza fakt, że wstrzymuje się od parsknięcia śmiechem. Liz podnosi wyżej głowę i ma nadzieję, że spojrzenie może zabijać. - Chodź tutaj. - mówi, klepiąc się lekko w brzuch. - Chcę zobaczyć to jeszcze raz!

                 - Zginiesz. - jest jedynym co mówi nim błyskawicznie nie podnosi się z podłogi, całkowicie zapominając o smsie.

                Z całej siły ląduje tyłkiem gdzieś na jego biodrach, dostając kolejny jęk bólu, co sprawia jej małą, wstydliwą satysfakcję. Kładzie na chwilę dłonie na jego klatce piersiowej i przekłada jedną nogę na drugą stronę jego ciała, siadając okrakiem  wysoko na męskich udach. Bez zastanowienia łapie jedną z ozdobnych poduszek i przyciska ją do jego twarzy zanim zdąży jakkolwiek się obronić. Szybko jednak odpuszcza, czując jak zaczyna łaskotać jej boki. Szybko odsuwa się w tył, niemal znów lądując na podłodze.

                - Jestem silniejszy niż jakieś marne pięćdziesiąt kilogramów na moim brzuchu. - oznajmia, przenosząc się do siadu i łapie jej dłonie, kiedy stara się szarpnąć jego włosy.

                - Ważę znacznie więcej.

                - Wiem, właśnie się przekonałem.

                 Liz czuje się dotknięta.

                - Pieprz... - urwa, czując wargi Harry'ego na swoich ustach, które skutecznie ją uciszają. - Nie ma w tobie nic miłego.

                - Bardzo mi z tego powodu wszystko jedno. - szczerzy się, a Liz naprawdę chciałaby coś powiedzieć, ale całowanie wydaje się być dużo odpowiedniejsze.

                Więc robią to póki nie brakuje im tchu. Liz jest zdziwiona jak usta Harry'ego wydają się być idealne, jak miękkie i jak sprawne są na tych jej. Skradają sobie kilka, może kilkanaście całkowicie niewinnych pocałunków, dopóki jego dłonie nie wsuwają się pod jej bluzkę i nie suną w górę i w dół po ciepłej skórze. Liz zaczyna czuć charakterystyczne ciepło wewnątrz i mimowolnie stara się być jak najbliżej i czuć go jak najdokładniej. Oddechy stają się coraz płytsze, pocałunki bardziej zachłanne aż w końcu może poczuć jego gorący język na własnym. Harry smakuje winem i czymś jeszcze, zdecydowanie bardziej osobliwym. Nie ma fajerwerków, ale są motyle w brzuchu, których z każdą chwilą i z każdym kolejnym dotykiem przybywa. Liz nie podejrzewała, że jeszcze kiedyś będzie mogła się tak czuć.

                Unosi lekko biodra tylko po to, by moment później je opuścić. Robi to nieświadomie, przynajmniej chce, żeby tak to wyglądało, ponieważ wie, że jest to nieodpowiednie, złe i zupełnie nie w czas. Ale nie może się powstrzymać. Może jest spragniona bliskości, może to dlatego, że ostatnio czuła się bardzo samotnie, a może dlatego, że to po prostu Harry i nie ma wpływu na sposób, w jaki reaguje na niego jej ciało.

                On na szczęście od razu załapuje, zsuwając palce niżej, gdzieś pod jej pośladki, a ona oplata nogami jego pas. W pokoju robi się zdecydowanie goręcej i czuje jak bluzka zaczyna powoli przyklejać się do jej skóry, a każdy włos nagle jej przeszkadza. Kiedy odsuwa się, by zaczerpnąć tchu jego usta wędrują wzdłuż lini jej żuchwy, zostawiając pod uchem mały pocałunek.

                - Mówiłaś, że nie całujesz się na pierwszej randce. - szepcze, uderzając gorącym oddechem o jej szyję.

                Jest pewna, że drży.

                - Myślę, że złamię dzisiaj nie tylko tę zasadę. - stara się zaśmiać, ale nie może, kiedy czuje jego usta błądzące po jej gardle. Kiedy przyciska dłuższy pocałunek do jej obojczyka czuje jak uśmiecha się w jej skórę.

                - Mam nadzieję.

                Nie podoba jej się to.

                - Nie jestem łatwa.

                - Nie jesteś. - zapewnia, zsuwając delikatnie bluzkę z jej ramienia i całując powoli ten kawałek. - Pół roku wychodziłem ze strefy przyjaźni. - śmieje się, ponownie obejmując jej szczupłą talię. - Wszystko okej? - pyta, a Liz kiwa energicznie głową i przyciska swoje usta do jego, zanim zdąży jeszcze zmienić zdanie.

                Nie rejestruje tego, kiedy jej bluzka znajduje się w miejscu, w którym leżała jej twarz zaledwie dziesięć minut temu, czy tego, kiedy Harry rozpina jej spodnie. To nie jest ważne, kiedy czuje jego skórę na swojej, jego oddech mieszający się z jej, łagodny szept. Nie czuje wstydu, kiedy siedzi na nim całkiem nago, ponieważ wszystko o czym może myśleć zamyka się w jego krótkim imieniu.








                Nie wie, kiedy się budzi, ale Harry już nie śpi. Pamięta, że wcale nie chciała zostać na noc, już nawet ubierała się do wyjścia, kiedy zegar wybił północ, ale chłopak naprawdę potrafił ją przekonać. Jest trochę obolała i zmęczona, ale też bardzo szczęśliwa. Nie pamięta, kiedy ostatni raz obudziła się z uśmiechem na twarzy i z myślą, ze dziś będzie dobry dzień. Zapomniała, że seks poza oczywistą przyjemnością niesie za sobą wiele pozytywnych emocji, które niestety w niedalekiej przeszłości kojarzyła nienajlepiej. Zwłaszcza z osobą, która jest tego warta i która jest kimś więcej.

                Obraca twarz w prawo, gdzie chłopak próbuje znaleźć dla siebie wygodną pozycję, żeby pospać jeszcze chociaż kilka minut. Liz uśmiecha się delikatnie i wyciąga dłoń do jego włosów, które nawleka sobie na palce, zyskując jego uwagę. Odwzajemnia gest i przez chwilę po prostu leżą uśmiechając się do siebie jak niespełni rozumu, a później Harry pochyla się do krótkiego, czułego pocałunku.

                - Dzień dobry.

                - Dzień dobry. - odpowiada dziewczyna, a później pozwala sobie pogłębić pieszczotę, łapiąc za jego kark. - Która godzina?

                - Po dziewiątej. - odwraca się na chwilę i sięga dłonią do szafki nocnej. - Twój telefon oszalał. - mówi z niezadowoleniem i podaje go Liz, która marszczy czoło, ale odbiera komórkę.
                Widzi cztery nieodebrane wiadomości.

                Sandra (22:16): Podaj mi hasło do swojego konta na Netflix. Potrzebuję nowej dawki "Przyjaciół"! PS. Mam nadzieję, że dobrze się bawisz ;)

                Sandra (1:37): Wiem, że masz dwadzieścia lat, ale ja mam trzydzieści i martwię się o moje małe dziecko! Napisz chociaż, że żyjesz i że ten chłopiec nie jest seryjnym mordercą. Jeśli jesteś Harrym i właśnie to czytasz to podszyj się pod Liz, chcę spokojnie spać. Cokolwiek robicie nie może to trwać aż tak długo!

                Sandra (8:27): Jak będziesz wracać kup mi lody jagodowe i pomidora.

                Sandra (9:02): Tylko pomidora.

                Liz wybucha cichym śmiechem. Harry posyła jej niezrozumiałe spojrzenie na co czyta głośno ostatnie wiadomości.

                - Twoja siostra mnie nie docenia. - podsumowuje, odwołując się do drugiego smsa.
                - Ale ja owszem.

                Uśmiecha się szeroko, przesadnie i trochę wyśmiewczo, a Harry odpowiada bezgłośnym, ironicznym "słodko" i szybkim buziakiem.

                - Przechodząc do poważniejszych tematów to powinnam się na ciebie obrazić. - mówi, kiedy chłopak obraca się na bok i opiera głowę na dłoni. Unosi brwi w zaciekawieniu, a Liz patrzy jak kołdra powoli spływa po jego ciele odsłaniając kolejne tatuaże, które miała okazje podziwiać przez ostatnich kilka godzin. - Gdzie moje śniadanie? Obiecałeś. - wypomina i groźnie ściąga brwi.

                - Nie pamiętam.

                - A myślisz, że dlaczego zostałam?

                - Ponieważ jestem przystojny, mądry i zabawny. - Liz przewraca oczami. - Albo to moja skromność. Albo to... - pochyla się do spokojnego, długiego pocałunku, a dziewczyna chce się zaśmiać z tego banału.

                Całują się kilka chwil w sposób zupełnie inny niż wczorajszego wieczoru. Ich ruchy są powolne, skupione i dokładne, i Liz to uwielbia.

                - Zdecydowanie to.

                Trwa to kilka minut zanim Harry nie napiera na nią bardziej, chwytając jedną dłonią jej obie i unosi je wysoko nad jej głowę. Pogłębia pocałunek drugą ręką błądząc z początku gdzieś w okolicach biustu, by zejść niżej przez brzuch aż do wrażliwego miejsca między udami. Kiedy naciska na jej wejście Liz przygryza mocno wargę, ponieważ po tej nocy wciąż pozostała wyczulona. Nie wie ile trwa jej przyjemność, ale Harry nagle zastyga w miejscu.

                Ktoś wkłada klucz do zamka w wejściowych drzwiach.

                Oboje otwierają szeroko oczy i patrzą na siebie w bezruchu dwie milisekundy zanim Harry nie wstaje szybko z łóżka i nie przeszukuje nerwowo sypialni w poszukiwaniu wczorajszych spodni. Liz wciąż nie ma pojęcia co właśnie się dzieje, ponieważ jedną nogą jest w innym świecie, ale śmieje się, kiedy Harry przewraca się na ścianę, w czasie ubierania prawej nogawki. Nie obarcza jej nawet szybkim spojrzeniem, ale ona dostrzega jak uśmiecha się pod nosem.

                Zanim zdąży coś powiedzieć Harry wychodzi z sypialni do salonu, w którym spędzili wczorajszy wieczór. Liz odruchowo siada i przykrywa się kołdrą po samą szyję.

                - Mamo?! - Harry panikuje, kiedy zamyka za sobą drzwi i staje kilka metrów przed Anne w połowie nago. - Co ty tu robisz?

                - Harry? - nagle zza kobiety wyłania się postać małej blondynki,w  której od razu rozpoznaje swoją siostrzenicę. - Cześć! Co robisz u mnie w domu?

                Boże...

                Harry'emu wydaje się, że widzi na twarzy matki uśmiech, ale nie ma czasu się nad tym zastanowić. Musi wyjaśnić dziewięciolatce dlaczego chodzi po jej domu bez górnej części garderoby.

                Paranoja.

                - Przyszedłem nakarmić Rogera. - zmyśla, ale Emily wydaje się to łykać. - A potem wziąłem prysznic.

                Emily przytakuje i już chce odetchnąć z ulgą, kiedy znów nie spogląda na swoją matkę, która wymownie mierzy wzrokiem płaszcz, w którym odwiedziła go wczoraj Liz.

                - Idziesz z nami do parku? - pyta dziewczynka, a Harry chce uderzyć się w twarz. Znów.

                - Kochanie, Harry obiecał twojej mamie, że naprawi tę szafkę w kuchni, która ciągle się otwiera. - Anne ratuje sytuacje, kucając przed wnuczką i poprawia jej szalik, który zdążyła rozplątać. - Nakarmił już Rogera, więc możemy iść na spacer i gorącą czekoladę, hm? Harry dołączy następnym razem.

                Emily rozumie, bo tylko kiwa głową, macha swojemu wujkowi i pozwala wyprowadzić się z mieszkania. Harry przewraca oczami, kiedy jego mama posyła mu zdecydowanie zbyt szeroki uśmiech zanim nie zamyka za sobą.

                Pięknie.




***





                Nie widzi się z Harrym przez następne dwa dni. Komunikują się głownie przez smsy z przerwami na krótką rozmowę. Wie, że powinna spędzić czas z siostrą, która lada dzień wracała do Ameryki  a obie nie wiedziały, kiedy dane im będzie zobaczyć się ponownie.

                W czwartek po Sandrę przyjeżdża ich kuzyn - Jason - i zawozi na lotnisko Heathrow w Londynie, gdzie o dwudziestej pierwszej piętnaście ma lot do Nowego Jorku.

                Jest kilka minut przed piętnastą, a one stoją przed kamienicą, w której mieszka Liz i nie potrafią przestać się przytulać i cicho łkać w swoje ramiona.

                - Nie żegnamy się na zawsze. - mówi Sandra, głaszcząc delikatnie włosy młodszej siostry. - Dziękujmy Bogu za internet.

                - Nigdy nie zapomnę ci tego co dla mnie zrobiłaś. - szlocha Liz. - Gdyby nie ty...

                - Ciiichutko. - uspakaja. - Zrobiłabym wszystko, żebyś znów czuła się szczęśliwa.






                I to przezwycięża. Liz naprawdę czuję się szczęśliwa. Do tego stopnia, że ma ochotę płakać. Czuje się tak, jak nie czuła się od miesięcy a może nawet dłuzej, ponieważ nawet dobrze nie pamięta jak to było, kiedy dzieliła związek z Louisem.

                Kochała go, ale to po prostu... wygasło. Wygasło razem z resztkami szacunku, które Liz posiadała w stosunku do siebie samej. Wygasło razem z jego nieobecnością, której pragnęła i z jego ciągłymi przeprosinami, których wcale nie potrzebowała. Czasami ludzie popełniają błędy, których po prostu nie da się naprawić i mimo szczerych chęci i najsilniejszych prób nic nie będzie takie samo. Człowiek jest delikatną istotą, podatną na każdą rysę, każdą ranę i każde zadrapanie po którym zostaje blizna.

                Kiedy Liz podjęła decyzję o usunięciu nienarodzonego dziecka miała dziewiętnaście lat, niestabline uczucie miłości, akceptacji i strachu. Dzień za dniem sprawiał, że była w większym dole niż kiedykolwiek ktokolwiek mógłby podejrzewać. Louisa przy niej nie było. Był przed i był po, ale nie było żadnego "w trakcie". Jego słowo otuchy przyszło za późno - za późno na życie, na śmierć i na zmiany. Przyszło na próżno, choć Liz do tej pory nie zdawała sobie z tego sprawy. Przez cały ten czas, przez ostatnie dziesięć miesięcy żyła myślą, że jest jedyną winną, że jej błędna decyzja przeważyła o losie kogoś zupełnie niewinnego i bezbronnego, ale i o losie jej samej - zagubionej, nieszczęśliwej i pełnej strachu młodej kobiecie, która po prostu źle czuła. Ponieważ czuła, ze to jedyna słuszna droga.

                W stanie depresyjnym człowiek nie myśli jasno. Nie myśli prawidłowo ani nawet poprawnie. Myśli tylko o tym jak życie jest okrutne, jaki jest słaby, jak bardzo ma dość tego wszystkiego, co dzieje się wokół i co go otacza. Nie widzi żadnego pozytywnego aspektu, nie widzi żadnych zalet i żadnych pokus - jest obojętnie przygnębiony bez choćby zalążka prawdziwej emocji. Jest pusty.

                Liz czuła się pusto od momentu zrobienia testu ciążowego. Od momentu przyznania przed sobą samą jak wielką wagę ma to, co w sobie nosi. Jak wiele może zniszczyć, co może zaprzepaścić i jak wielkim źródłem złego może być to. Bezbronny, niemy krzyk rozrywał ją od środka, kiedy czuła jak jej życie toczy się na dno, kiedy nie widziała żadnego rozwiązania poza tym najboleśniejszym. A Louis wiedział. W środku wiedział, ale robił wszystko, by odepchnąć się od krwawego strachu, który powoli trawił Liz.

                Aż w końcu pojawił się Harry. Ktoś, kto pierwszy raz od wielu tygodni pokazał jej jak to jest znów się uśmiechać, jak to jest nie myśleć i dać się ponieść chwili. Jak to jest czuć obok siebie kogoś, kto przepełnia cię masą pozytywnych uczuć i sprawia, że czujesz się wyjątkowo, pewnie i szczęśliwie. Ktoś kto sprawił, że czuje się dobrze z tym kim jest.

                Nie myśli o tym, że Harry już wkrótce wróci na służbę, ponieważ wciąż ma go przy sobie. Kochanego, czułego, słuchającego Harry'ego, który swoim uśmiechem rozjaśnia jej dzień, a swoimi pocałunkami odgania jej strach.

                Wyciąga spod łóżka pudło z farbami i kolekcją pędzli, które zdążyła przykryć gruba warstwa kurzu i wraca do tego od czego zaczęła.

                Do zrozumienia.

                Więc kiedy maluje to, co zapoczątkowało jej pierwszy szczery uśmiech a przy tym otworzyło pierwsze drzwi do lepszego życia, czuje się szczęśliwa, wolna i gotowa do przebaczenia samej sobie.

                Do ostatniego dnia lata.